sobota, 7 lipca 2012

[SZYBKI KLAPS!] NIESAMOWITY SPIDER-MAN


















(The Amazing Spider-Man)
Stany Zjednoczone, 2012, 136 min.
Reż. Marc Webb
Dystrybucja: UIP

Jeszcze nie tak dawno autor wylewał swoje żale na temat supremacji kina superbohaterów nad ambitniejszym repertuarem, a tu ni stąd ni zowąd spod jego klawiatury wychodzi kolejna recenzja jakiejś komiksowej adaptacji. Brak konsekwencji? Poniekąd, ale również pospolity niedosyt filmowych wrażeń; a głównie ciekawość, jak to filmowe kuriozum Marvelowi wyszło - bo żeby ledwo pięć lat po ostatniej części cyklu rozpoczynać wszystko od zera z nowym reżyserem (reżyser 500 dni miłości Marc Webb) i wymienioną obsadą (Andrew Garfield, Emma Stone), trzeba mieć albo rzeczywiście ciekawą alternatywę dla pomysłów zaprezentowanych w trylogii Sama Raimi'ego, albo po prostu nie po kolei w portfelu.


Scenariusz Jamesa VanderbiltaAlvina Sargenta i Steve'a Klovesa (ej, więcej was matka nie miała?) podąża schematem historii narodzin bohatera, podobnie jak w filmie Raimi'ego z 2002 r. I kiedy piszę "podobnie", mam na myśli "prawie identycznie", bo zaprezentowany tutaj proces przeobrażania się Petera Parkera ze szkolnego fajtłapy w ulicznego mściciela (z obowiązkowym wątkiem zdobywania serca koleżanki z klasy), niebezpiecznie przybliża film Webba do plagiatu pierwszej części trylogii Raimi'ego (entuzjaści komiksu docenią subtelne różnice w np. genezie charakterystycznego kostiumu, ale dla zwykłego zjadacza chleba pod względem dramaturgii to w zasadzie betka w betkę film Raimi'ego, nieśmiale przefiltrowany przez demaskatorską estetykę Kick-Ass Matthew Vaughna). Dwudziestoczteroletnią Emmę Stone (Służące, 2011) i starszego od niej o pięć lat Andrew Garfielda (Social Network, 2010) można od biedy kupić jako parę licealistów, ale już przesadzona geekowatość tego ostatniego niekoniecznie wszystkim przypadnie do gustu (płochliwy młodzian - w konfrontacji ze swoim obiektem westchnień - gubi się w słowach tak zajadle, że równie dobrze mógłby go grać Michael Cera lub Jesse Eisenberg - etatowe jąkadła Hollywoodu). Ku zaskoczeniu piszącego te słowa, najsłabszym ogniwem nowego Spider-Mana okazuje się Brytyjczyk Rhys Ifans (niezapomniany Spike z Notting Hill Rogera Mitchella): grany przez niego dr Curt Connors/Jaszczur to bolejący czarny charakter nieporadnie posklejany z gatunkowych schematów - przez to ani groźny, ani godny współczucia widza.


Jednak problem z Niesamowitym Spider-Manem nie w tym, że jest to przykład złego kina (w tak upalne lato stanowi on całkiem przyzwoitą rozrywkę w klimatyzowanym pomieszczeniu), lecz takiego, które - mimo stosunkowo profesjonalnego wykonania - zrobione zostało w całkiem złej wierze. Nie oszukujmy się: rozpoczynając od nowa Spider-Mana przygodę z dużym ekranem, producenci powodowani byli wyłącznie chęcią zysku (i - jak dowiedzieliśmy się przedwczoraj - wcale nie jednorazowego). Każdy reboot serii ma sens wyłącznie wtedy, kiedy stara formuła znalazła się na granicy autoparodii, a twórcy mają pomysł, jak z sukcesem ją odświeżyć (tak było w przypadku ostatnich Batmanów i Bondów, a ich komercyjny sukces był jedynie potwierdzeniem tego, że reanimacja pacjentowi wyszła na dobre); Webb i spółka w Niesamowitym Spider-manie nie dają nam nic nowego w stosunku do wizji Raimi'ego - jedynie odmłodzonych bohaterów i Pająka, którego szczenięce poczucie humoru spodoba się także młodszej widowni.


Przy całym swoim rozrywkowym potencjale nowy Spider-Man to świadectwo tego, jak krótki cykl życia ma w dzisiejszych czasach pojedynczy film. Skoro już teraz Hollywood nie ma problemu z tym, by co pięć lat wciskać nam ten sam kit, aż strach pomyśleć, co czeka nas w przyszłości.


(3 x KLAPS! = przeciętny film)

Źródła: materiały dystrybutora, Stopklatka

1 komentarz:

  1. film ujdzie, ale rzeczywiście mogli to sobie odpuścić. dużo za wcześnie jak na mój gust

    OdpowiedzUsuń