niedziela, 12 czerwca 2011

[SZYBKI KLAPS!] HANNA
















(Hanna)
USA, 2011, 111 min.
Reżyseria: Joe Wright
Dystrybucja: UIP

Brytyjczyka Joe Wrighta (Pokuta, 2007, Solista, 2009) do realizacji scenariusza Setha Lochheada i Davida Farra przyciągnął oryginalny pomysł obu panów, by historię dzikuski wychowywanej na opowieściach autorstwa braci Grimm opowiedzieć w takiej też baśniowej konwencji, pomimo całkiem współczesnego sztafażu i zastosowania formuły kina akcji. Czy Wright – znany także jako osobisty reżyser Keiry Knightley - podołał temu niełatwemu zadaniu, można już od piątku przekonać się w naszych kinach.

Za górami i lasami Finlandii, gdzieś w głuszy koła podbiegunowego, w drewnianej chatce żyje czternastoletnia Hanna (Saorise Ronan). Szkolona na bezwzględną maszynę do zabijania przez surowego Erika (Eric Bana), dziewczynka z niecierpliwością wyczekuje dnia, kiedy opiekun uzna, że jest gotowa wypełnić misję, którą on sam dla niej zaplanował. Gdy ten dzień w końcu nadchodzi, Hanna poznaje, jak jednocześnie piękny i bezwzględny potrafi być świat, przed którym chroniona była od momentu narodzin.

Siedemnastoletnia Irlandka Saorise Ronan w Nostalgii anioła (2009) Petera Jacksona udowodniła, że jest w stanie podołać wymogom głównej roli i unieść na swych młodych barkach nawet niespecjalnie dobry materiał. Niestety, podczas gdy u reżysera Władcy Pierścieni wachlarz emocji, jaki miała odegrać, był tak bogaty, jak tylko potrafi być osobowość z zaciekawieniem wkraczającej w dorosłość, całkiem normalnej nastolatki, u Wrighta jej ekspresja zdaje się być umniejszona do kilku prymitywnych reakcji. Lawirując pomiędzy naiwnym zachwytem dziecka (gdy jej oczom ukazuje się piękno świata, od którego była odcięta przez większość swojego młodego życia) a takim też gniewem (w całkiem zmyślnie rozpisanych scenach walki), Ronan wypada cokolwiek jednobarwnie, co jak najbardziej wpisuje się w rzeczywistość odgrywanej przez nią, wychowywanej w lesie postaci, jednak wcale nie pomaga nam zyskać lepszy wgląd w wewnętrzny świat bohaterki (by w efekcie obdarzyć ją naszą sympatią). Czasami wręcz można odnieść wrażenie, że Wright wziął sobie za cel ograniczenie mimiki swojej częstej współpracownicy (oboje spotkali się już na planie Pokuty) do tych kilku podstawowych min, przedkładając stuprocentowy behawioralny realizm zachowań naszej bohaterki nad emocjonalną atrakcyjność samej postaci i filmu ogólnie.

Problem w tym, że w scenariuszu Lochheada i Farra nie do końca o realizm chodzi. W swojej konstrukcji Hanna to w zasadzie typowa przypowieść, archetypiczna historia o wychowywanym pod kloszem dziecku, które musi zmierzyć się ze złem świata, by móc na to zło w końcu się uodpornić (w pewnym momencie, postawiona w niecodziennej sytuacji Hanna wyrzuca swojemu ojcu: „Nie przygotowałeś mnie na to”). Ten disneyowski wręcz schemat, całkiem świadomie po brzegi napakowany baśniową ikonografią (Zła Królowa w postaci agentki Marissy, granej z wprawą przez Cate Blanchett, grupa jowialnie rozgwizdanych skinheadów - niczym siedmiu krasnoludków, opuszczony park bajek, w którym rozgrywa się końcówka filmu), Wright stara się pożenić z realizmem kina szpiegowskiego w klimacie ostatniej trylogii przygód Jasona Bourne’a (Hanna, podobnie jak cierpiący na amnezję agent, stara się dowiedzieć, jaka jest jej prawdziwa tożsamość i dlaczego wszyscy chcą zrobić jej kuku). Nie twierdzę, że połączenie tych dwóch estetyk jest całkiem niewykonalne, tyle tylko, że niekoniecznie udało się to ekipie pracującej nad tym konkretnym filmem (za wyjątkiem The Chemical Brothers, którym mariaż elementów bajkowych i sensacyjnych na płaszczyźnie muzycznej wyszedł bardzo dobrze). Wright może i sprawdza się w filmowaniu trzepotu rzęs Keiry Knightley, jednak jego ewidentny brak wprawy w budowaniu tak ważnego w kinie akcji ekranowego napięcia, owocuje w Hannie tonalnym rozchwianiem, które nieprzyjemnie unosi się nad całym filmem, nie pozwalając brać całego przedsięwzięcia na serio.

Swoim niespożytkowanym potencjałem Hanna przypomina podobnie nieudaną próbę przestawienia się z kina ludzkich dramatów na głównonurtowe kino akcji, jaką trzy lata temu poczynił inny utalentowany Europejczyk Tom Tykwer w thrillerze finansowym The International. W obu przypadkach mamy do czynienia z czymś, co bardzo dobrze wyglądało na papierze, stanowiło ambitne wyzwanie dla obu twórców, by koniec końców okazać się materiałem zbyt dalekim od ich artystycznej wrażliwości, by na ekranie wybrzmieć bez fałszu. Cóż, nie każdemu Europejczykowi pisana jest kariera Paula Greengrassa.


(3 x KLAPS! = przeciętny film)

Źródła: YouTube, materiały dystrybutora

8 komentarzy:

  1. ...Ale, że cokolwiek z przygód Bourne'a uznałeś za lepsze od zacnego zwolennika dawnego czaru The International to już bankowo u mnie ból. :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Dawny czar to ma "Amerykanin" (i ma go na pęczki) - "The International" to film, który ledwo się zacząwszy, kończy się najmniej satysfakcjonującym zakończeniem w historii kina:P

    OdpowiedzUsuń
  3. Panie,.. bo Ci wkleję recenzję Amerykanina, której nawet najmniej odpowiedzialne serwisy nie chciały przepuścić :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Tylko wyobraź sobie, że mówię to przy barze, nie obchodzi mnie stylistyka i krew kapie mi do browaru.

    "Gdybyśmy zwracali baczniejszą uwagę na to co mówi Quentin Tarantino, choć nie jest to proste gdy ma się cały czas wrażenie, że on odlatuje w przestrzeń oderwania do której już nikt nie ma wstępu, na pewno sporo moglibyśmy się dowiedzieć jak Amerykanie postrzegają kryminały z naszego kontynentu. Powiedział nam, że wszyscy jesteśmy zwolennikami dawnego stylu z dzisiejszym odpowiednim podkręceniem. O taką tonację w dramacie "Amerykanin" (2010) pokusił się znany twórca teledysków Anton Corbijn w trzy lata po swoim fabularnym debiucie.

    Amerykański gwiazdor George Clooney wciela się w tytułową postać. I mimo że wdowę po Humphreyu Bogarcie oraz mnie samego raczej trudno przekonać, że jest on prawdziwym facetem, to ja akurat dałem mu kredyt zaufania. Gra zawodowego zabójcę, po prostu bardzo zawodowego, tak staromodnego, że nie służą mu telefony komórkowe i niewiele więcej ponadto widzimy. To człowiek duchowo wyniszczony i szuka ukojenia w domach publicznych, a tam, gdzie niektórzy preferują hasło "tylko dla kata" on ma wytatuowanego motylka. Poznajemy go w chwili utraty życia jego kochanki, kiedy to na niego samego zaczynają dybać szwedzcy koledzy z branży. Jego zleceniodawca chce go ukryć na jakiś czas, a przy okazji dać nowy kontrakt na budowę odpowiedniej broni. Wybór pada na miasteczko w górach Abruzji, więc zabójca Jack pakuje walizkę, a co tam, przynajmniej będzie okazja wypić dobrą kawę przy dźwiękach "Tu Vu? F? L'Americano" i założyć markowe okulary przeciwsłoneczne. Na miejscu zaprzyjaźni się ze starszym księdzem (w tej roli Paolo Bonacelli... znany pasażer w koloratce z "Nocy na Ziemi"), który szuka kompana do wina oraz zagubionych duszyczek. Drugą niemniej wpływającą na przemianę bohatera postacią będzie prostytutka Clara (Violante Placido). Prosta historia opowiedziana w prosty sposób. Bez niedopowiedzeń. A mi jednak po głowię wciąż kołaczą się cienie Jima Jarmuscha, który niedawno zaprezentował nam podróż w głąb siebie na przykładzie zawodowego zabójcy w "The Limits of Control" (2009), gdzie byliśmy już o krok od filmu na temat tego jak schnie farba na ścianie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Corbijn zdecydował się na bardzo urokliwe rejony i dobrał sobie niezłego operatora. Poprosił też Herberta Grönemeyera o podłożenie ścieżki dźwiękowej, ale to zapewne była przysługa kumplowska. I to tyle co dobrego zrobił, negatywy więc przeważają. Kiedy człowiek się nie odzywa, od razu wygląda na niegłupiego, czyli w takim filmie trzeba po prostu być. Aktor grający rolę główną nawet małomówności nie potrafi zagrać ujmująco. Sceny które dają najwięcej pola do popisu czyli naturalistyczny proces montowania karabinu stanowiący jakby pretekst do kontemplacji nad ścieżką człowieka, który kroczy z bronią wypada naprawdę blado. Już w o wiele lat wcześniejszym francuskim "Rewolwer Python 357" (1976) w początkowej kilkuminutowej scenie oglądałem proces odlewania naboi i było to o wiele bardziej intrygujące. Drugi szereg scen o których warto wspomnieć to nerwowe spotkania kilera ze swoją łączniczką i koleżanką po fachu Mathilde, graną przez Thekle Reuten, i to jest chyba aktorka, którą należy już zacząć obserwować. Wszystkie te sceny stanowią jakby ostrzeżenie, kto wie czy nie większe dla pochłoniętej tym światem kobiety... Reszta to wyjątkowo sztampowy i przedłużający się zlepek rozważań nad swoją winą. W podpowiedzi dostajemy scenę, w której zabójca ogląda film włoskiego reprezentanta Sergio Leonego "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie" (1968). Rozumiecie, tam też akcja ślimaczyła się i należało się skoncentrować na klimacie, prawda? Tak, ale to zupełnie nie to. Może Corbijn powinien oglądać więcej Jean-Pierre Melville'a.W każdym razie swój drugi film niemal zupełnie położył. Do kin mogą się udać wyłącznie ludzie przestawiający się właśnie z bezrefleksyjnej sieczki na nieco ambitniejszą sensacje. Lekkich wyjadaczy w tym temacie już przyprawi o niesmak i zwiększy tęsknotę za kinem starej szkoły." :P

    OdpowiedzUsuń
  6. Nim rozwiniemy polemikę, muszę zerknąć na tego pytona Corneau. Mam nadzieję, ze moja narzeczona nie będzie miał nic naprzeciw;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Film zdobyty i obejrzany w trybie ekspresowym, więc możemy kontynuować dysputę (swoją drogą za tytuł reżyser powinien dostać mandat - zrobił poważny film z całkiem komediowym tytułem).

    Elementów rusznikarskich uświadczyłem tyle, co kot napłakał (w zasadzie tylko na napisach początkowych), ale mniejsza o to. Klimat rzeczywiście zbliżony, ale bohater już całkiem inny: może i podobnie romantycznie zwichnięty, ale bardziej zorientowany w otaczającym go świecie (Clooney życzyłby sobie takiej kontroli nad sytuacją, ale w zasadzie cały czas zdany jest na łaskę innych i własne zdolności adaptacyjne), ze sprawowaną funkcją jako usankcjonowanym elementem przewagi nad społeczeństwem. Clooney z natury wybranego zawodu chowanie się przed światem ma wpisane w swoje jestestwo, bohater Corneau żyć ze strachem dopiero się uczy w związku z niefortunnym trójkątem, w którym się znalazł.

    Filmowi zajęło dobrą godzinę, żeby się rozkręcić (ta wstępne miłosne podchody są tak wiarygodne jak magister Pudziana, a gra aktorska naszej femme fatale jest po prostu tra-gicz-na!). Później jest już coraz lepiej - aż do niefortunnej akcji z kwasem (która na kolegach bohatera jakoś dziwnie nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia). Końcówka, na szczęście, jak najbardziej satysfakcjonuje.

    W "Amerykaninie" podobnych wzlotów i upadków brak: film jest konsekwentnie "uziemiony" od początku do końca, czym idealnie odzwierciedla sytuację, w której znalazł się jego bohater.
    Prawda, Clooney ma tę niefortunną urodę kolagenowego playboya z Soczji, która może przeszkadzać w odczytywaniu emocji odgrywanej postaci, ale dla mnie zagrał to idealnie - po cichu, ze świadomością intelektualnych ograniczeń swojej postaci, z paniką czająca się gdzieś tam za tymi zbolałymi oczętyma. Corbjin też ma duże jaja: Clooney tym filmem sprzeniewierzył się co najwyżej swojemu aktorskiemu emploi - rozpoczynający swoją hollywoodzką karierę Holender bezczelnie zaprzeczył rytmicznym i narracyjnym standardom głównonurtowego kina. I w tym wszystkim nie dał mi się nudzić ani przez minutę:P

    OdpowiedzUsuń