środa, 6 kwietnia 2011

SOMEWHERE. MIĘDZY MIEJSCAMI

(Somewhere)
USA, 2010, 97 min.
Reżyseria: Sofia Copolla
Producent: G. Mac Brown, Roman Coppola, Sofia Copolla
Scenariusz: Sofia Copolla
Zdjęcia: Harris Savides
Muzyka: Phoenix
Montaż: Sarah Flack
Scenograf: Andrea V. Rossotto, Shane Valentino
Kostiumy: Anne Ross
Występują: Stephen Dorff, Chris Pontius, Elle Fanning, Michelle Monaghan i inni
Dystrybucja: Forum Film Poland


FADE IN: Niesprawiedliwa krytyka potrafi jednak nadwyrężyć wiarę artysty we własne siły twórcze. Gdy pięć lat temu na festiwalu w Cannes publika wygwizdywała Marię Antoninę - według piszącego te słowa jeden z najoryginalniejszych filmów historycznych, jakie widziało kino - nikt pewnie nie myślał, jak druzgocący wpływ będzie miało to wydarzenie na dopiero ruszającą z miejsca karierę reżyser Przekleństw niewinności (1999). Planowany sukces Marii Antoniny miał dla hollywoodzkich włodarzy być potwierdzeniem tego, że Sofia Coppola, córka słynnego twórcy trylogii Ojca chrzestnego (1974-90) i Czasu apokalipsy (1979), jest w stanie przyciągnąć do kin szersze niż zazwyczaj grono widzów, wystawną kostiumową produkcją wychodząc poza hermetyczny obręb amatorów kameralnych, słodko-gorzkich historii, które przedstawiła w swoich dwóch poprzednich filmach (drugim, rzecz jasna, było uwielbiane przez wszystkie ówczesne studentki – w tym mnie – Między słowami, z pamiętnymi rolami powracającego wtedy na ekrany Billa Murraya i mało jeszcze znanej Scarlett Johansson).

Pięć lat do przodu i odnajdujemy Sofię Coppolę z reżyserskimi skrzydłami podciętymi krytyczną i frekwencyjną porażką Marii Antoniny (film, co prawda, zarobił ponad 20 milionów dolarów, jednak pewnie nie na taki zysk liczyło studio Columbia, w znacznej części partycypując w czterdziestomilionowym budżecie projektu); Coppolę trwożliwie wycofaną na bezpieczne pozycje kojarzone z jej jak dotąd największym sukcesem zarówno zdaniem widowni, jak i krytyków - Między słowami właśnie.


Powiedzieć, że najnowszy film Coppoli niebezpiecznie przypomina wyżej wspomnianą historię hotelowej przyjaźni chałturzącego amanta i zaniedbywanej młodej żony znanego fotografa, to więcej niż eufemizm. W Somewhere śledzimy kilka dni z życia podchodzącego pod czterdziestkę amerykańskiego aktora (powracający z czeluści kina klasy B Stephen Dorff), który - zamelinowany w hotelu Chateau Marmont, słynnym luksusowym przytułku dla hollywoodzkich gwiazd - czas pomiędzy rolami spędza na niemrawym imprezowaniu z kumplem Sammym (sympatyczny Chris Pontius, lepiej znany jako Party Boy z ekipy Jackass) i pozbawionym entuzjazmu podziwianiu spraszanych do apartamentu striptizerek. Gdy była żona na klika dni podrzuca Johnny’emu ich nastoletnią córkę (naturalnie dziewczęca Elle Fanning), skonfrontowany z entuzjazmem jedenastoletniego dziecka wypalony gwiazdor zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, jak puste stało się jego przepełnione luksusem życie.
Brzmi podobnie? Tematyczne analogie między oba filmami uderzyły w twarz nawet tak mało pojętne ciało, jakim zwykle jest lokalny dystrybutor, i w ten oto sposób film w zeszły piątek wszedł na nasze ekrany pod tytułem wzbogaconym o rozbrajająco celny przyrostek: „Między miejscami”.

Nie zrozummy się źle: Somewhere. Między miejscami w żadnym wypadku nie jest odtwórczym, wymęczonym filmidłem, którego oglądanie przyprawia widza o zapalenie rogówki połączone z atakiem owsików. Na tym etapie Coppola (autorka scenariusza, reżyser i producent w jednej osobie) to pierwszoligowa reżyser i swoją historię potrafi opowiedzieć ciekawie i z charakterystyczną dla niej niewymuszoną subtelnością (historię swoją także dlatego, że poniekąd przywołuje tutaj własne doświadczenia z dzieciństwa, kiedy to uczestniczyła w gwiazdorskiej codzienności tak własnego ojca, jak i swojego kuzyna – Nicolasa Cage’a). Nic po tym, kiedy cały potencjał opowieści i warsztatowy profesjonalizm, z jakim historia zostaje podana (jak zwykle u Coppoli: idealnie dobrana muzyka, tutaj w selekcji lidera zespołu Phoenix, i takie też nieinwazyjne zdjęcia Harrisa Daviesa) przyćmiewa bolesna wtórność filmu względem poprzednich dokonań reżyser. W Somewhere. Między miejscami jest nawet scena żywcem wyjęta z jego tokijskiego odpowiednika sprzed ośmiu lat: oglądanie przez bohatera amerykańskiej produkcji zdubbingowanej na potrzeby lokalnego rynku – tam: japońskiego, tu: włoskiego. Gdyby chociaż ta sama figura była zastosowana, by osiągnąć inne cele, ale niestety - w obu przypadkach chodzi o lekko komiczne podkreślenie wyobcowania postaci, która zmuszona jest przebywać z dala od domu.

Samotność długodystansowca: Johnny Marco (Stephen Dorff) kontempluje uwłaczające aspekty zawodu aktora

Całej sytuacji nie pomaga fakt, że Somewhere. Między miejscami miejscami (wow, muszę w końcu nauczyć się lepiej pisać) ogląda się jak film chorobliwie ostrożnego człowieka, który - z obawy przed ewentualną krytyką - z premedytacją mówi do nas na tyle oględnie, by nie można było pod jego adresem wystosować konkretnych zarzutów. Dlatego też potencjalną głębię wywodu każe się nam wyczytywać z ekranowych niedopowiedzeń, drobnych gestów, i symbolicznych ujęć (jak chociażby to, które film otwiera). Niestety, w XXI w. nikt na takie zabiegi już się nie nabiera, i koniec końców wychodzi z tego trochę taki Antonioni dla ubogich.

Nie grzesząc twórczą odwagą, Sofia Coppola asekuracyjnie wróciła na stare filmowe śmiecie, a świat – co gorsza – ją jeszcze za to nagrodził. Nie tak wspiera się rozwój talentu.



(3 x KLAPS! = przeciętny film)

FADE OUT: Dla przypomnienia:



Źródła:  materiały dystrybutora, BBC, Wikipedia, YouTube, USA Today, Box Office Mojo

2 komentarze:

  1. Pozwolę się nie zgodzić. Tak, w obu filmach główni bohaterowie walczą z samotnością, ale Somewhere jest filmem dużo poważniejszym niż Lost in translation. Do tego jeszcze dochodzi różnica wieku bohaterów, która sprawia, że relacje miedzy postaciami są całkiem inne. Chyba nie przyrównasz jedenastolatniej córki bohatera do czyjejś dwudziestoletniej żony?

    Pozdr.,
    M

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja z Tobą zgadzam się w pełni: różnice pomiędzy filmami widoczne są głównie na tych dwóch poziomach. Oprócz epizodu włoskiego "Somewhere" rzeczywiście pozbawione jest komicznych interakcji na złączeniu dwóch kultur (swoją drogą telewizyjny występ skonsternowanego bohatera ma też swój odpowiednik w "Lost in translation"), ale nie oznacza to, że humor z tego filmu wywiało na amen: ma on po prostu bardziej subtelny odcień - jak chcociażby interakcje córki bohatera z jego kumplem. Z kolei różnica wieku między gółównymi bohaterkami jest równie ważna jak rodzaj więzi, które łączą je z bohaterami obu filmów - więc droga obu meżczyzn do uzyskania samoświadomości w konfrontacji z pierwiastkiem kobiecym jest całkiem inna (relacja damsko-męska vs. córka-ojciec). To są jak najbardziej ważne różnice, ale mimo wszystko przy okazji "Somewhere" można poczuć się jakby to wszystko było tylko pracą edytorską na schemacie i postaciach z "Lost in translation". I nie ma w tym nic złego: jeżeli Coppola chce zamykać się w tematycznym gettcie - jej wybór. Nie rozumiem tylko krytyków, którzy kilka lat temu potrafili zrugać ją za odważne formalne podejście do tematu historii Francji, a teraz nagrodzić za tę tutaj powtórkę z rozrywki. Takim podejściem niszczy się artystów kina, zamiast pomagać im się twórczo rozwijać.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń