poniedziałek, 21 lutego 2011

[SZYBKI KLAPS!] 127 GODZIN

















(127 Hours)
USA, Wielka Brytania, 2010, 94 min.
Reżyseria: Danny Boyle
Dystrybucja: Imperial - Cinepix


"Czy da się zrobić emocjonujący pełnometrażowy film, ograniczając gros świata przedstawionego do jednej klaustrofobicznej przestrzeni?" Ależ oczywiście, Człowieku od Poręcznych Pytań, da się. Joel Schumacher lekko nieudolnie próbował poradzić sobie z tym zadaniem w Telefonie (2002) - thrillerze z Collinem Farrelem zamkniętym w budce telefonicznej, trzymanym na muszce przez złowieszczego Kiefera Sutherlanda (a głównie jego chrapliwy głos); ale już w zeszłym roku Rodrigo Cortes wyszedł z podobnej próby obronną ręką, zakopując Rayana Reynoldsa pod piaskami Iraku, na potrzeby Pogrzebanego - filmu dosłownie ograniczonego do tej namiastki przestrzeni, jaką może zaoferować wnętrze trumny. Z podobnej konwencji w swoim najnowszym filmie korzysta Danny Boyle (Slumdog – Milioner z ulicy, 2009), każąc Jamesowi Franco szamotać się przez pięć dni w jednym miejscu, z przedramieniem uwięzionym pod wielgachnym głazem, gdzieś w górzystych terenach stanu Utah; i jakimś cudem nudzić się przy tym nie da.

127 godzin relacjonuje prawdziwe wydarzenia z życia Arona Ralstona (Franco), dwudziestokilkuletniego inżyniera i zapalonego alpinisty, który w 2003 r. podczas samotnej wędrówki przez kanion Blue John niefortunnie zakleszczył między skałami swoją prawą rękę. Wraz z upływem kolejnych dni Aron powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z faktu, że szanse na ratunek na górzystym pustkowiu bliskie są zeru. Jedyne, co mogło pomóc mu przeżyć, to resztka prowiantu i wody, mała kamera oraz chińska podróbka wielofunkcyjnego scyzoryka.

Danny Boyle - brytyjski reżyser znany z tego, że nigdy dwa razy nie pracuje w tym samym gatunku - przy 127 godzinach robi odstępstwo od normy i kręci swój drugi po nie najlepszej Niebiańskiej plaży (2000) film młodzieżowy. Kino tego typu - jeżeli nie jest intelektualnie frywolną amerykańską komedią na wzór serii American Pie - ma w zasadzie jeden, moralnie prawy (i ekranowo całkiem niewdzięczny) cel: zaskarbić sobie zaufanie młodej widowni dobrze osadzonym w rzeczywistości portretem ich rówieśników, by koniec końców uspołecznić młodzież poprzez moralną lekcję, którą dostają bohaterowie (wzór z sukcesem powielany od początków kina, a w ostatnim ćwierćwieczu chociażby w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów, 1989, Petera Weira, praktycznie każdym filmie Kevina Smitha, czy nawet naszym własnym Wszystko co kocham, 2009, Jacka Borcucha). W dzisiejszym świecie dojrzewanie do dorosłości niebezpiecznie przesuwa się z lat nastych w rejony bliższe trzydziestki (sam jestem tego najlepszym przykładem), toteż w 127 godzinach drastyczną lekcję pokory doświadcza zbyt pewny siebie dwudziestosześciolatek.

Rekonstruując pięć dni, które unieruchomiony Ralston spędził w kanionie Blue John, Boyle ani na chwilę nie zapomina o swojej docelowej widowni i jej percepcyjnych ograniczeniach (czyt. zdolności skupienia ukształtowanej w dużej mierze przez telewizję, gry komputerowe i kilkominutowe filmy na YouTube). Wielokrotnie nagradzani operatorzy Anthony Don Mantle i Enrique Chediak dobrze wiedzą, jak wizualnie urozmaicić tę głównie stateczną scenerię (mikro kamery śledzące drogę ostatnich kropel wody z bukłaka, inkorporowane do filmu zapisy z podręcznego sprzętu AV, na którym bohater rejestruje swoje epitafium), ale różnorodność nie jest tutaj głównym powodem dla tej zdjęciowej woltyżerki; za metodologią użycia w 127 godzinach wideoklipowych zdjęć i takiego też montażu stoi przede wszystkim chęć jak najlepszego odzwierciedlenia stanu ducha głównego bohatera - pewnego siebie człowieka z werwą goniącego przeładowany możliwościami świat, uciekającego na adrenalinowym haju od prozy rodzinnego życia (i w ten sposób duchowego brata większości dzisiejszych dwudziestolatków). James Franco dobrze zrozumiał te intencje twórców (sam Ralston był głównym konsultantem na planie, nie pozwalając, by jego własna historia w rękach filmowców zmieniła się w tani pean na cześć potęgi ludzkiego ducha) i pomimo działającej na jego niekorzyść naturalnie sympatycznej aparycji, przekonująco odgrywa zgubną pyszałkowatość swojego bohatera. Gdyby Jessie Eisenberg nie zagrał w The Social Network tak fenomenalnie, jak to zrobił, to Franco w tym roku chwalony byłby za najlepsze ekranowe sportretowanie zagubionego człowieka XXI wieku.

"Jak w epoce Twitterów, vlogów, emocji sprowadzonych do emotikon i ogólnoświatowego informacyjnego ADHD najlepiej przekazać zblazowanej młodzieży niemodnie humanistyczne treści?" Jedynie metodą dr Boyle'a. (Ten Człowiek od Poręcznych Pytań jest bezcenny!).


(1,5 x KLAPS! = bardzo dobry film)

Źródła: materiały dystrybutora, YouTube

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz