wtorek, 21 stycznia 2014

5 FILMÓW Z 2013 R., KTÓRE ZAWIODŁY OCZEKIWANIA


Przy całym zatrzęsieniu wypasów, które przyniósł zeszły rok (po zestaw najlepszych dwudziestu filmów 2013 zapraszam tu i tu), musiało zdarzyć się kilka tytułów, które nie były już aż tak grube. Ze względu na to, że większość z nas prawdopodobnie chciałaby o nich jak najszybciej zapomnieć, listę wpadek ograniczam do pięciu pozycji, które najbardziej zawiodły oczekiwania KLAPS!a.


>>>> WIELKI GATSBY (reż. Baz Luhrmann, dystr. Warner Bros.)

Datowana na 1925 r. powieść F. Scotta Fitzgeralda o miłości zdobywanej pieniądzem może i ma swoje odzwierciedlenie w dzisiejszych czasach, ale Baz Lurmann (Moulin Rouge) - ten australijski Liberace filmowych adaptacji literackiej klasyki - w swoim filmie robi dosłownie wszystko, by ducha oryginału przytłaczoć przesytem atrakcji i bombastycznym stylem, z którego słynie od czasu Romea+Julii (gdzie ten akurat się sprawdzał). W Wielkim Gatsbym wszystkiego jest za dużo - wystawnych dekoracji, komputerowych fajerwerków, serepentyn w 3D, ostentacyjnych baletów kamerą i przerysowanego aktorstwa (tak, Leo, to dotyczy także ciebie). Dodatkowo Gatsby jest boleśnie długi - materiału w książce jest na 90 minut i tak już niespiesznie prowadzonej historii, jednak Luhrmann zdecydował się dobić klasykę, przerabiając ją na prawie dwuipółgodzinny, sztucznie podkoloryzowany przegląd niekonwencjonalnych wyborów muzycznych pod wystawnie zaaranżowane sceny.
Flagowy przykład na to, jak artystyczna nadgorliwość i brak umiaru czasem gorsze są od faszyzmu.


>>>> JOBS (reż. Joshua Michael Stern, dystr. Monolith)

Gdy Steve Jobs - jeden z pierwszych informatyków, którzy z pozycji garażu dokonali informatycznej rewolucji - odszedł z tego świata, było tylko kwestią czasu, by życie ikony związanej z ultrapopularną marką Apple, odtworzono na dużym ekranie. Gdyby jeszcze ten ekran był rzeczywiście duży - filmowa biografia autorstwa Joshuy Michaela Sterna bardziej przypomina niemiecki film telewizyjny niż wielkoformatowy hollywoodzki biopic. Steve'a Jobsa (w tej roli nawet nienajgorszy Ashton Kutcher) można lubić lub nie (do najprzyjemniejszych szefów to on nie należał), ale na pewno nie można o nim powiedzieć, że był człowiekiem przeciętnym. Ten film niestety taki właśnie jest - nijaki, a tym samym nieadekwatny do postaci, którą próbuje portretować.


>>>> ADWOKAT (reż. Ridley Scott, dystr. Imperial - CinePix)

Ridley Scott to strasznie nierówny twórca. Na każdy dobry film, który kręci (ObcyŁowca androidówThelma i LousieGladiatorHelikopter w ogniu, wersja reżyserska Królestwa niebieskiego) przypada jeden, którego wybitnym nijak nazwać się nie da (LegendaG. I. JaneHannibalAmerican GangsterW sieci kłamstwPrometeusz). Kocham człowieka, bo to dzięki jego adaptacji prozy Phillipa K. Dicka jako dziesięciolatek zapałałem gorącym uczuciem do kina, ale jego najnowszej produkcji długo mu nie wybaczę.

Im dalej w nowy film Scotta tym bardziej Adwokat przypomina parodię tego, z czym kojarzymy adaptacje prozy Cormaka McCarthy'egoAdwokat to wypadkowa dwóch najlepszych produkcji kojarzonych z amerykańskim pisarzem (debiutującym tutaj jako scenarzysta): To nie jest kraj dla starych ludzi (2007) braci Coen - z którego czerpie tematykę i atmosferę, oraz Sunset Limited (2011) Tommy'ego Lee Jonesa - dzięki wybitnie teatralnym dialogom (które w tamtym dramacie rozpisanym na dwa głosy akurat tak bardzo nie kłuły w ucho). To nie jest... również nie prezentowało jakiejś przesadnie oryginalnej historii, jednak w rękach Coenów proza McCarthy'ego urastała do rangi filmowego moralitetu; Scott z barokowo przeintelektualizowanym tekstem Amerykanina obchodzi się całkiem bezkrytycznie, dzięki czemu przez blisko dwie godziny oglądamy usianą skrótami historię, w której różnej maści kryminaliści filozofują na temat wszystkiego i niczego językiem tak bogatym, że wprawiłby w zakłopotanie Noama Chomsky'ego. Problem polega na tym, że to nie jest postmodernistyczna zgrywa a la Tarantino - tu wszystko ma być naprawdę.
Oby wersja reżyserska, która w lutym pojawi się na Blu-rayu, była powtórzeniem sytuacji z Królestwem niebieskim, którego wersji kinowej podobnie nie da się ogląda


>>>> ELIZJUM (reż. Neill Blomkamp, dystr. UIP)

W 2009 r. Neill Blomkamp, południowoafrykański animator 3D i spec od robocich efektów specjalnych, awansował do pierwszej ligii wpółczesnych twórców swoim pełnometrażowym debiutem - Dystryktem 9. Wyprodukowany przez Petera Jacksona film zaskoczył nowatorską podejściem do kwestii inwazji Ziemii przez obcych, świetnymi efektami autorstwa WETA Digital i, przed wszystkim, alegoryczną treścią, która w zmyślny sposób komentowała niełatwą historię rasowych napięć w RPA. Nominowanycm do czterech Oscarów debiutem Blomkamp wysoko postawił sobie poprzeczkę - tak wywyko, że przy okazji kolejnego filmu postanowił całkiem ją zignorować. Elizjum to nachalnie lewicujące połączenie Metropolis Fritza Langa, Neuromancera Williama Gibsona oraz Ality Yukito Kishiro, które jest tak głupawe, że aż przykro patrzeć. Gdy reżysera bardziej obchodzi to, jak wygląda technologia świata przedstawionego (roboty, pojazdy, broń itp.) niż jakość scenariusza, to nie pomoże ani Matt Damon, ani Jodie Foster w obsadzie.


>>>> SZKLANA PUŁAPKA 5 (reż. John Moore, dystr. Imperial - CinePix)

Jeżeli oglądając Szklaną pułapkę 4.0 (2004) Lena Wisemana, czuliście, że kontynuując po raz trzeci przygody Johna McClane'a posunięto się za daleko, nie oglądajcie części piątej (przy której "czwórka" to arcydzieło). Nowe Die Hard to smutne potwierdzenie tego, o czym w zeszłym roku ćwierkał Sylvester Stallone - na tym etapie kariery dla Bruce'a Willisa liczy się tylko kasa i nie ma takiej świętości, której nie sprzedałby, żeby zarobić parę milionów jak najmniejszym kosztem. Szklana pułapka 5 Johna Moore'a jest tak zła, że zamiast trafić do kin, powinna być dystrybuowana wyłącznie w supermarketowych koszach z przecenionymi DVD.

A Wam jakie tytuły najbardziej podpadły w minionym roku?

Źródła: materiały dystrybutorów, Twitter

6 komentarzy:

  1. Szklana pułapka jak najbardziej. Porażka, padaczka, sraczka (przepraszam, ale brak słów na to co się stało z Johnem McClanem). Z resztą nie do końca się zgadzam. (a JOBS i ADWOKATA nie widziałem). Brakuje mi na liście Pacific Rim, świetny potencjał, dobry początek, później ... już mało pamiętam na szczęście :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "a JOBS i ADWOKATA nie widziałem"
      - dużo nie straciłeś!)

      Co do "Pacific Rim", to ja się świetnie bawiłem, bo już po zwiastunach czułem, że to będzie bardziej w klimacie kina nowej przygody (połączonego z umownością "Top Gun") niż katastroficznej grozy a la "Projekt Monster". Ale rozumiem, że mógł się nie podobać - to był w zasadzie film dla nastolatków, a reklamowany był jako coś całkiem innego.

      Usuń
    2. Nie zgadzam się, że film "Jobs" jest słaby, wręcz przeciwnie.
      Ciekawie poprowadzona historia, wiernie na ile trzeba odwzorowane życie tego geniusza epoki.
      Film o tym jak Steve walczył o realizacje swoich marzeń przedstawione świetnym aktorstwem Kutchera.
      Wczucie się w rolę tego aktora to przedstawienie postaci wszystkim: mimiką, chodem, odegraniem emocji, pasji w dążeniach, nawet ciętych ripost właściwych sposobie bycia Steve'a Jobsa.
      No i w tle historia rozwoju techniki, jak to dawniej bywało.
      Nie sposób pominąć też możliwości przyjrzenia się zakulisowych rozgrywek wewnątrz Apple i około rynkowej konkurencji - w tym z Microsoftem, IBM - w świecie wielkiego biznesu.
      Szczerze POLECAM ten film.
      Bardzo szybko mija a to o czymś świadczy :)

      Usuń
    3. Nie "słaby" - po prostu zbyt przeciętny jak na biografię człowieka, który zrewolucjonizował świat produktów IT. Ja byłem całkiem pozytywnie zaskoczony grą Kutchera (a łatwego zadania nie miał), ale całość sprawia wrażenie produkcji przygotowanej naprędce. Ale jak każdy film, efekt końcowy nie wszystkim musi się podobać - fajnie, że Tobie podszedł, dzięki czemu możemy podyskutować :)

      Usuń