środa, 20 lipca 2011

DRZEWO ŻYCIA


(Tree of Life)
USA, 2011, 138 min.
Producent: Brad Pitt, Sarah Green, Grant Hill, Dede Gardner
Reżyseria: Terrence Malick
Scenariusz: Terrence Malick
Zdjęcia: Emmanuel Lubezki
Montaż: Hank Corwin, Jay Rabinowitz, Daniel Rezende, Billy Weber, Mark Yoshikawa
Muzyka: Alexandre Desplat
Scenograf: Jack Fisk
Kostiumy: Jacqueline West
Występują: Brad Pitt, Jessica Chastain, Sean Penn, Hunter McCraken i inni
Dystrybucja: Monolith

FADE IN: 25 stycznia 1077 r. cesarz Henryk IV ukląkł pod murami zamku w Kanossie, chcąc okazać skruchę przed papieżem Grzegorzem VII, który ekskomunikował go za wypowiedzenie posłuszeństwa Stolicy Apostolskiej. Bosy, w worku pokutnym na trzaskającym mrozie zapewne nie czuł się specjalnie komfortowo. Podobnie czuje się piszący te słowa, kiedy przypomni sobie swoją krytyczną reakcję zaraz po projekcji ostatniego obrazu Terrence’a Malicka.

Afabularny, nadęty, nakręcony głównie po to, by zaspokoić ambicje samego twórcy – po wyjściu z kina właśnie takim wydawał mi się ten ponad dwuipółgodzinny esej o miejscu człowieka we wszechświecie. U Malicka nigdy nie przeszkadzała mi ani umoralniająca narracja z offu (bez pozakadrowego wielogłosu postaci w Cienkiej czerwonej linii, 1998, film całkiem utraciłby swój głęboko humanistyczny wydźwięk), ani epatowanie biblijną ikonografią (chyba najlepiej użytą w starotestamentowych wręcz Dniach Niebios, 1978); jednak brak umiaru w wykorzystywaniu jednego i drugiego w Drzewie życia, połączony z cierpiętniczą miną powracającej do wspomnień dzieciństwa postaci Seana Penna, sprawił, że tym razem tego uduchowionego zachwytu nad życiem okazało się dla mnie za dużo.
Dotyk złej kobiety boli całe życie: Sean Penn i Madonna w 1987 r.





Tak było kilka tygodni temu. Zasiane podczas projekcji ziarno krytycznej niepewności niespiesznie kiełkowało, co dzień nawożone powracającymi obrazami z Drzewa życia, całkiem niecodziennie sfotografowanego przez Emmanuela Lubezkiego (Tajne przez poufne, 2008). Wyrzuty sumienia kłębiły się aż do momentu, kiedy światem wstrząsnęła trzecia część filmu o zabawkach, które zmieniają się w gadające roboty, i dopiero wtedy – dzięki przytłaczającemu talentowi Michaela Baya - zrozumiałem, co tak naprawdę znaczy być nadętym, zapatrzonym w siebie reżyserem.

Prawda jest taka, że Drzewo życia to jeden z najbardziej twórczo dojrzałych filmów aktualnie wyświetlanych na naszych ekranach – elegancko staroświecki w prezentowanej ideologii i stosunkowo nowatorski w formie, jaką zaprzęga do jej przedstawienia. Film zrobiony przez dobiegającego siedemdziesiątki filozofa-odludka, który po zaledwie kilku filmach (a każdy z nich genialny) nic nikomu już udowadniać nie musi, dla którego kino stanowi jedynie osobistą formę komunikacji ze światem (nawet jeżeli miałby być to kanał działający tylko w jedna stronę). Tak, Drzewo życia całkiem nie pasuje do dzisiejszego, pędzącego na łeb na szyję, przesyconego cynizmem świata, i tym samym do większości repertuaru, który przyszło nam kojarzyć z kinematografią Stanów Zjednoczonych. W potoku amerykańskiej głupoty i taniej sensacji kierowanej głównie do nastolatków (w końcu to oni są głównymi klientami kin), Malick zrobił film dla dorosłego widza, który trochę już zdążył przeżyć i zdolny jest do refleksji nad tym, dokąd zmierza ludzkość.

Nie dziwi fakt, że podczas tegorocznej edycji festiwalu w Cannes to właśnie Drzewo życia a nie Melancholia zgarnęło główną nagrodę konkursu - film Malicka miał dużo lepsze efekty specjalne!

Kłócić się z specyficzną naturą wizji czarująco niedzisiejszego Malicka to jak mieć problem z tym, ze kiedyś ludzie odręcznie pisali do siebie kilkustronicowe listy, zamiast usianych URLami tweetów, w których proces myślowy ograniczony jest  do stu czterdziestu znaków. Wszyscy zdajemy się zapominać, że Drzewo życia oglądamy tylko dlatego, że reżyser postanowił podzielić się z nami swoją osobistą medytacją nad sensem istnienia, i prawdopodobnie mało obchodzi go nasza krytyka co do fabuły, tempa czy tonu jego filmu. Nie, nie daję w ten sposób Drzewu życia taryfy ulgowej, najzwyczajniej w świecie zauważam, że film Malicka jest swego rodzaju światopoglądową kontrą - głosem sprzeciwu, wobec prymitywnej skrótowości i tekstów kultury, i tego, jak czujemy i myślimy na początku XXI w. 

Drzewo trzeba zaakceptować z całym dobrodziejstwem inwentarza, co w tym wypadku oznacza fabułę uplecioną z wolnych skojarzeń, symbolikę, która dwudziestolatkom mogą wydawać się wyświechtana, i posługiwanie się słowami, które są zbyt wielkie, by pomieścił je słownik współczesnego człowieka. Doceńmy, że w czasach takich jak te uchował się artysta, który potrafi myśleć i czuć tak, jakby ostatnie pół wieku się nie zdarzyło, a świat nadal kręcił się z prędkością, która pozwala znaleźć czas na to, by zastanowić się nad naszym miejscem we wszechświecie

Zamiast wieszać psy na drzewie, czasem warto pójść do Kanossy.


(2 x KLAPS! = całkiem dobry film)


FADE OUT: Ze względu na niską oglądalność Drzewa życia amerykański dystrybutor filmu poprosił Davida Finchera (The Social Network) i Christophera Nolana (Incepcja) - dwóch reżyserów, którzy zdają się idealnie trafiać w gusta młodego odbiorcy - by przekonali swoją widownię, że film Malicka zasługuje także na ich pieniądze. Smutne.



Źródła: YouTube, Wikipedia, materiały dystrybutora

1 komentarz:

  1. Nie widziałem - tak, nigdy jeszcze nie widziałem - równie grafomańskiego filmu. Nie artystycznego, a właśnie grafomańskiego. Nie pamiętam kiedy ostatnio (o ile w ogóle) siedząc w kinie miałem poczucie tak totalnie zmarnowanego czasu i tak silną chęć wyjścia w trakcie filmu (ostatecznie bohatersko wysiedziałem do końca, choć naprawdę nie wiem, czy miało to sens). Ten film to pseudoartystyczny gniot, udający że ma coś ważnego do powiedzenia, podczas gdy w rzeczywistości nie mówi zupełnie nic. Pod względem formalnym jest natomiast chamską wizualną zrzynką z trylogii Qatsi, "Baraki" i "Home", próbując równocześnie w narracji nieudolnie imitować "Mr. Nobody". Wysiedzenie dwóch godzin z hakiem na tym "czymś" to naprawdę wielki wysiłek. To chyba najgorszy film jaki widziałem, jedyny który na Filmwebie oceniłem na 1/10.

    OdpowiedzUsuń