piątek, 16 lipca 2010

PREDATORS

(Predators)
USA, 2010, 106 min.
Produkcja: Robert Rodriguez, John Davis, Elizabeth Avellan
Reżyseria: Nimród Antal
Scenariusz: Michael Finch, Alex Litvak, Robert Rodriguez
Zdjęcia: Gyula Pados
Muzyka: John Debney
Montaż: Dan Zimmerman
Scenografia: Caylah Eddleblute, Steve Joyner
Kostiumy: Nina Proctor
Występują: Adrien Brody, Alice Braga, Topher Grace, Danny Trejo, Mahershalalhashbaz Ali, Oleg Taktarov, Laurence Fishburne, Louis Changchien, Derek Mears, Walton Goggins,Brian Steele, Carey Jones i inni

FADE IN: Jestem dzieckiem lat osiemdziesiątych zeszłego wieku i otworzenie się Polski na świat po ’89 złamało mi popkulturowy kręgosłup (jak większości dzisiejszych trzydziestolatków). Będąc przyzwyczajanym przez pierwszą dekadę swojego życia do tego, że kwintesencją filmowej rozrywki są kolejne części Pana Kleksa, na początku lat dziewięćdziesiątych, dzięki rewolucji VHS, z niedowierzaniem zauważyłem, że istnieje bardziej wyszukany rodzaj kina: napompowane testosteronem, bezmózgie, błyszczące spoconymi muskułami amerykańskie filmy akcji. W tym to czasie zgłębiając chłonnym nastoletnim umysłem kolejne wstrząsające kreacje takich talentów aktorskich jak Dolph Lundgren, Michael Dudikoff, Jean Claude Van Damme, Chuck Norris, czy Arnold Schwarzenegger, natknąłem się na obraz z tym ostatnim, w którym zobaczyłem coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem w kinie kopano-strzelanym.

Predator (1987) – bo o nim mowa – drugi pełnometrażowy film Johna McTiernana, w zaskakujący sposób łączył popularny schemat amerykańskiego kina akcji lat 80. (w dżunglach jakiegoś komunistycznego kraju/bananowej republiki bohater(owie) odbija(ją) z rąk wroga więzionych rodaków) z kinem fantastycznonaukowym eksplorującym temat pozaziemskich cywilizacji. Przedstawiony w Predatorze humanoidalny obcy lubujący się w polowaniu na ludzi obezwładniał widownię oryginalnością samej postaci (wymyślonej przez scenarzystów Jima i Johna Thompsonów), jak i jej projektem graficznym (za który Studio Stana Winstona nominowane było w 1988 r. do Oscara®). Od czasu Obcego powołanego do życia przez Dana O’Bannona i H. R. Gigera w kinie SF nie było niczego równie ekscytującego.

Jak się okazało po latach, ta młodzieńcza egzaltacja nie była tylko moim udziałem. Już w 1994 r. (cztery lata po nie w pełni udanej kontynuacji, która przeniosła akcję z dżungli gwatemalskich lasów do miejskiej dżungli Los Angeles) Robert Rodriguez, wówczas dwudziestosześciolatek dopiero przed sukcesami Desperado (1995), napisał zarys scenariusza kolejnej części cyklu. Odsłona ta miała powrócić do formuły pierwszego Predatora (przedzierająca się przez sitowie grupa najemników kontra międzyplanetarny łowca), z teatrem działań umiejscowionym tym razem na planecie w całości będącej terenem łowieckim rasy Predatorów. Jednak studio Twentieth Century Fox (będące właścicielem praw do postaci), choć zainteresowane wersją młodego filmowca, uznało pomysły inscenizacyjne Rodrigueza za zbyt kosztowne, i odesłało wstępną wersję scenariusza na półkę.

Piętnaście lat później – po miernych wynikach dwóch filmów łączących Predatorów z Obcymi (Obcy kontra Predator, 2004, Obcy kontra Predator 2: Requiem, 2007) - decydenci z Foksa postanowili reanimować serię, korzystając z pomysłów zawartych w szkicu Rodrigueza. Od decyzji do decyzji i dzisiaj – po pięćdziesięciu trzech dniach zdjęciowych na Hawajach i w Teksasie - możemy na własne oczy przekonać się, czy rozwiązania sprzed kilkunastu lat wytrzymały próbę czasu. Fotel reżysera koniec końców objął kontynuujący swoją karierę w Hollywood twórca Kontrolerów (2003), Nimród Antal, a Rodriguez nadzorował całe przedsięwzięcie jako główny producent.

Zgodnie z oryginalnymi założeniami wersji Rodrigueza scenariusz Predators (autorstwa debiutantów Michaela Fincha i Aleksa Litvaka) jako zwierzynę łowną grupuje ośmioro obcych sobie postaci: młodego, podejrzanie niepozornego doktora (Topher Grace), egzekutora meksykańskiego kartelu narkotywego (Danny Trejo), bojówkarza oddziałów śmierci z Sierra Leone (Mahershalalhashbaz Ali), żołnierza rosyjskiego Specnazu (Oleg Taktarov), nieobliczalnego skazańca z więzienia San Quentin (Walton Goggins), członka japońskiej Yakuzy (Louis Changchien), snajperkę Sił Obronnych Izraela (Alice Braga) i amerykańskiego najemnika (Adrien Brody), który - jako posiadacz naturalnych właściwości przywódczych (i sztucznie obniżonego głosu, by wydawać się większym twardzielem) – z czasem podejmuje się niełatwego zadania dowodzenia grupą. Członkowie tego zespołu z przypadku, choć na pozór ciekawie skontrastowani, w filmie nie są wykorzystani na tyle, na ile pozwalałyby różnice charakterów wpisane w ich postaci. Naturalną rzeczą jest, że początkowo rzucają się sobie do gardeł (w końcu nie wiedzą, gdzie są, ani której z kolejno napotykanych postaci mogą ufać), by później zacząć działać razem przeciwko wspólnemu wrogowi (a nawet – w przypadku niektórych - zawiązać coś na kształt przyjaźni). Te interakcje między członkami ekipy zakapiorów kończą się jednak nader szybko, gdy po kilkunastu minutach ekspozycji filmem zaczyna rządzić znana z pierwszego Predatora zasada eliminacji poszczególnych postaci wraz z postępem akcji.

I tutaj dochodzimy do największego grzechu filmu Antala: odtwórczości względem oryginalnego obrazu McTiernana. Predators reklamowane było jako kreatywny hołd dla pierwszego filmu serii, a korzystanie z formuły opowieści i scenerii przedstawionych w pierwszym Predatorze miało być tego odzwierciedleniem. Niestety, film Antala swoimi epigońskimi rozwiązaniami i ogólną służalczością względem filmu z 1987 r. daje do zrozumienia, że przy okazji Predators mamy do czynienia raczej z nową wersją oryginalnego filmu niż z pełnoprawnym, osobnym filmem. Okej, można pozwolić sobie na mały ukłon tu i tam, lecz gdy podczas końcowego pojedynku nasz bohater wygłasza kwestie, które padały w dwadziescia trzy lata temu z ust Arnolda, wiemy, że ktoś tutaj chyba nie do końca wie, co robi. Podobnych „nawiązań” jest więcej i, jak na mój gust, dużo za dużo, żeby film ten można było traktować jako osobną część kinowego cyklu o międzyplanetarnych łowcach. I ten kinowy aspekt jest tutaj decydującym miernikiem, bo gdyby Predators pojawiło się jako kino klasy B przeznaczone wyłącznie do dystrybucji na rynku video, odtwórczy charakter tego filmu mógłby nawet zadziałać na jego korzyść (im bardziej świadomie zły film klasy B, tym paradoksalnie ciekawszy); wówczas oczekiwania wobec tego filmu byłyby zdecydowanie inne, a to jak koresponduje on ze swoimi poprzednikami, też mierzone by było całkiem inną miarą – z wynikiem na korzyść Predators. Dziwne, że taki znawca kinowej tandety jak Rodriguez nie zauważył tej prostej zależności.

Aktorsko też bywa nierówno. Topher Grace, pretensjonalny młodziak z serialu Różowe lata siedemdziesiąte (1998-2006), aktor w zasadzie jednej roli, w Predators nie może wyzbyć się manieryzmów swojej telewizyjnej postaci (zresztą podobnie jak w większości swoich kinowych produkcji). Ilekroć Grace jest na ekranie, chciałoby się, żeby to właśnie jego postać była następną, z którą przyjdzie nam się pożegnać. Z kolei Laurence Fishburne, aktor wszechstronny (fenomenalny chociażby w tytułowej roli Othella (1995) Olivera Parkera), naturalnie skupiający na sobie uwagę widza, jest w filmie Antala karygodnie niewykorzystany. Rola Fishburne’a - nie wdając się w niepotrzebne szczegóły, które mogłyby odebrać przyjemność z oglądania filmu – to tylko mały epizod, który oryginalnie przeznaczony był dla Danny’ego Glovera, który miał tutaj powtórzyć rolę Harrigana - detektywa z Predatora 2. Z niewyjaśnionych przyczyn Glover nie powrócił na potrzeby tej odsłony cyklu (tak samo zresztą jak Schwarzenegger, dla którego planowany był podobny epizod na koniec filmu), a jego nic nieznaczącą rolę powierzono aktorowi znanemu z roli Morfeusza w serii Matrix. Pewnie fakt, że Nimród Antal pracował z Fishburne’em przy swoim drugim amerykańskim filmie (Opancerzony, 2009) miał wpływ na podjęcie tej niekoniecznie fortunnej decyzji. Chociaż tyle, że Adrien Brody jako odpowiednik na XXI wiek postaci granej przez Schwarzeneggera nie kole jakoś specjalnie w oczy (a obawa taka istniała – w końcu nie został obsadzony w roli Władysława Szpilamana dlatego, że ma wygląd kulturysty). Ale na szczęcie era mięśniaków z giwerami w kinie głównonurtowym już dawno minęła, a Brody jako cyniczny eks-żołnierz jest całkiem przekonywający. Nie jest to jednak rola, w której ten w końcu laureat Oscara® mógłby się czymkolwiek popisać.

"Grać czy nie grać, oto jest pytanie". Adrien Brody (Royce) i Alice Braga (Isabelle) wciąż bezskutecznie polują na lepsze role.


Gdy ogląda się Predators, nasuwa się jeszcze jeden niewesoły wniosek. Jest to obserwacja, która u wielu pojawiła się już kilka lat temu, chociażby podczas oglądania ostatniej, koszmarnej części przygód Indiany Jonesa, czy nawet jeszcze wcześniej – w okresie nieporadnej reanimacji Gwiezdnych wojen. Chodzi o to, że niektóre teksty kultury przypisane są do określonej przestrzeni czasowej, są odzwierciedleniem potrzeb i popkulturowej świadomości ich użytkowników – brutalne wycinanie takich tekstów z kontekstu i przeszczepianie ich do epoki, która rządzi się już całkiem innymi prawami, raczej rzadko kończy się sukcesem. To, co sprawdzało się w latach osiemdziesiątych, niekoniecznie znajdzie odzew teraz, i Predators jest tego najlepszym przykładem. Pierwszy Predator był kreatywnym rozwinięciem formuły neandertalskiego kina akcji, i pojawił się w okresie, gdy takie kino trudno już było brać na poważnie (najlepszy przykład – Commando Marka L. Lestera, 1985) – stanowiąc tym samym lekarstwo na postępującą stagnację gatunku. Wchodząc na ekrany w 2010 r., Predators nie przyczynia się do rozwoju ani kina akcji, ani kina fantastycznonaukowego – jest jedynie symptomem tego, jak mało mamy do zaproponowania w kinie na początku XXI wieku i jak kurczowo trzymamy się popkulturowych wspomnień młodości.

Gdyby film Antala pojawił się w połowie lat dziewięćdziesiątych jako przeznaczone bezpośrednio na rynek video zwieńczenie cyklu o kosmicznych łowcach, stałbym pewnie ze dwie godziny w kolejce do wypożyczalni, żeby móc ten film obejrzeć, a później oglądałbym go z wypiekami na twarzy (a to dlatego, że ilekroć jem jakieś ciastko, to zawsze się strasznie uświnię). W roku 2010 ciężko mi jednak było te dwie godziny wysiedzieć bez zerkania na zegarek (i to nie dlatego, że nie miałem ze sobą żadnych wypieków). W kulturze popularnej czas nie stoi w miejscu - twórcy Predators najwyraźniej o tym zapomnieli, serwując nam mało kreatywną wariację na temat serii, która przynależy do całkiem innej już epoki. Podobnie jak Drużyna A. I Koszmar z Ulicy Wiązów. I Karate Kid.
Odgrzewanie kotletów w taki upał? Dziękuję, poczekam na Incepcję.


(3 x KLAPS! = przeciętny film)

FADE OUT: Skoro tym razem nie popatrzymy sobie na Arnolda nawet w epizodzie, posłuchajmy chociaż, co gubernator Khalifohnii sądzi o zwiastunie Predators:



Źródła: Los Angeles Times, YouTube

4 komentarze:

  1. Jacek Wiśniewski21 lipca 2010 22:55

    Jak sie tu nie zgodzic jak zgadzam sie w 100% :) Niestety, wspomienia wziely gore nad terazniejszoscia. Moje oczekiwania zostaly sztucznie rozdmuchane by zaraz pozniej rozpasc sie jak domek z kart przy otwartym oknie.

    Nie oczekiwalem niczego procz kilku osilkow, ktorzy brak gry aktorskiej nadrabiaja muskulatura, kilka wybuchow, efektownych walk i kilka memorable one-liner's. No i ofkoz "ociekajacych zajebostoscia" Predatorów.

    Co dostalem to bezplciowe, mialkie i do bolu liniowe postaci (no moze oproc Brodiego). W opisie tworcy twierdzili, ze sa to najwieksze zakapiory na planecie, najgorsi z najgorszych, potwory wsrod ludzi... taaaaa, tyle ze do takich rol dobiera sie odpowiednie "mordy", a nie goscia ktory grywal wczesniej w That 70's Show... Bitch, please...

    Sama postac Predatora zostala obdarta z jakiejkolwiek mistyki, ktora kreowano wokol nich. Nie mieli nic z gracji i walecznosci swojej rasy chociazby z masakrycznie glupiego AvP: Requiem, nie porownujac nawet do oryginalnego filmu. Ogladajac kolejne filmy z nimi w roli glownej, dalo sie zauwazyc rozwoj postaci, kreacje jakiegos "stylu zycia", chociazby dodanie istnienia kodeksu morlanego. W kazdym filmie idea ta byla brana i rozwijana, oczywiscie oprocz tego filmu.

    Moze przesadzam. Czytalem pare opinii o tym, ze mimo wszystko dowiadujemy sie wiele o tej rasie.

    HERE BE SPOILERS

    O wewnetrznych konflikatch, nowych urzadzeniach, czy chociazby wykorzystywaniu innych ras przez Predatorow, takich jak np. psy.

    END SPOILERS

    Jednak nie moge oprzec sie wrazeniu, ze ogladam regres w stosunku do rozwijanego uniwersum. Jak sam wspomniales, w wypowiedzich Rodriguez wspomina, ze insipirowal sie tylko czescia pierwsza, oryginalem z 1987 roku. I ciezko sie z Toba nie zgodzic, ze nie oglada sie tego filmu, jako spuscizny oryginalu, a jako kiepski, uwspolczesniony remake stworzony dla pokolenia... no wlasnie jakiego? Dla dzieciakow urodzonych po 1990? Ale oni maja, skad nikad swietne, gry w uniwersum AvP, ktore wyrobily im opinie o tym kosmicie w identycznym stopniu, jak nam film z 1987. Wiec skoro ten film nie jest dla nich, ani dla die-hard fanow, to dla kogo on jest? Wydaje mi sie, ze tylko dla pana Antala, dla ktorego jest to niewatpliwie debiut dla szerszego grona odbiorcow. Debiut strasznie ryzykowny i szalenie nieudany.

    OdpowiedzUsuń
  2. Problem z "targetem" tego filmu najlepiej chyba ilustrują napisy końcowe, pod którymi nie wiedzieć czemu ryczy "Long Tall Sally" Little Richarda. Takie brutalne muzyczne wejście po ostatniej scenie pasuje tam jak pięść do nosa, ale - nie - panowie pamiętali, że utwór ten był w pierwszym filmie, więc postanowili złożyć "hołd". I po co to komu? Zamiast ukłonów, wolałbym film pełną gębą.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jacek Wiśniewski1 sierpnia 2010 22:26

    Wiesz na co czekam? Na The Expandables :) Mysle ze bedzie to po prostu takie kino, jakie pamietamy z "dzieciaka". To, czym wlasnie mieli byc Predatorzy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja też się piszę, ale im bliżej premiery, tym coraz większe mam obawy. Sylvester ostatnio jest dosyć nierówny - potrafi zaskoczyć i pozytywnie (mądry, stonowany "Rocky Balboa"), i pozytywnie-inaczej (odgrzewany, rozwałkowy "Rambo"). Miejmy nadzieję, że to jest sinusoidalna zależność i przy okazji "Niezniszczalnych" czeka nas podana z inteligentnym przekąsem podróż do czasów, kiedy nikt nie śmiał śmiać się z aktorskich możliwości Dolpha Lundgrena;)

    OdpowiedzUsuń