środa, 21 grudnia 2011

COŚ


(The Thing)
Kanada/USA, 2011, 103 min.
Produkcja: Eric Newman, Marc Abraham
Reżyseria: Matthijs van Heijningen Jr.
Scenariusz: Eric Heisserer (na podstawie opowiadania "Who Goes There?" Johna W. Campbella Jr.)
Zdjęcia: Michel Abramowicz
Montaż: Peter Boyle, Julian Clarke, Jono Griffith
Muzyka: Marco Beltrami
Scenografia: Sean Haworth
Kostiumy: Luis Sequeira
Wystepują: Mary Elizabeth Winstead, Joel Edgerton, Adewale Akinnuoye-Agbaje, Ulrich Thomsen, Eric Christian Olsen i inni
Dystrybucja: Kino Świat

FADE IN: Jak w kinie zrobić coś z niczego? Tak, jak robi się to od zawsze: wziąć temat, który już raz udało się dobrze sprzedać, i odgrzać go dla widowni niekoniecznie zaznajomionej z pierwowozorem. Postać, historię, czy nawet całą serię - poziom zagnieżdzenia nie robi różnicy, byle dany element był gwarantem komercyjnego sukcesu. Co jednak, kiedy bierze się na warsztat tekst, który większość kinomanów uważa za jedno ze szczytowych osiągnięć gatunku? No, to już wyższa szkoła jazdy.

Statystyki nie dają powodów do optymizmu. Na każde udane Casino Royale (2006) przypadają trzy nieudolne reanimacje Gwiezdnych wojen (1999-2005); na każdy Batman-Początek (2008) - kilka nienajlepszych remake'ów klasycznych horrorów z lat 80., hurtem produkowanych przez Michaela Baya i jego fabrykę Platinum Dunes (Koszmar z ulicy Wiązów, 2010, Piątek trzynastego, 2009, Teksańska masakra piłą mechaniczną, 2003). Odgrzewanym horrorem jest także prequel klasycznego remake'u filmowej adaptacji opowiadania "Who Goes There?" (1938) Johna W. Campbella Juniora, dostępny od piątku w polskich kinach.

Jeżeli zagubiliście się w meandrach wzajemnych zależności części składowych poprzedniego zdania, głowa do góry - nie jesteście sami! Spróbujmy jeszcze raz, tym razem z datami: 1939 - John W. Campbell Jr. publikuje opowiadanie "Who Goes There?", 1951 - Howard Hawks i Christian Nyby przenoszą opowiadanie Campbella na ekran, 1982 - John Carpenter kręci nową wersję filmu Hawksa i Nyby'ego, 2011 - Matthijs van Heijningen Jr. w swojej wersji przedstawia światu wcześniejsze wydarzenia historii opowiedzianej w filmie Carpentera (dla większego zagmatwania tytułując je tak samo, jak film poprzednika). Nadal niejasne? Na ratunek przybywa super profesjonalna infografika zrobiona w MS Paint.

Ale do rzeczy. Historia idzie mniej więcej tak: grupa amerykańskich polarników odnajduje na Antarktydzie rozbity statek kosmiczny i jego jednoosobową załogę, na kość zamrożoną pod grubą warstwą lodu. Niewiele myśląc, zabierają do swojej placówki wyciętego z lodu obcego, gdzie ten - wybudzony z arktycznego snu - zaczyna zachowywać się jak piłkarski kibic późną nocą na krakowskim Rynku. Po niełatwym spacyfikowaniu potwora i autopsji tego, co po nim zostało (dalsze wydarzenia za wersją Carpentera), okazuje się, że część komórek obcego jest nadal jak najbardziej żywa i chętna do dalszych harców z Ziemianami. Co więcej, komórki przybysza z kosmosu charakteryzują się sprytnym mechanizmem obronnym - upodabniają się do organizmów, z którymi mają przyjemność się zetknąć. Świadomi biologicznego zagrożenia polarnicy czym prędzej palą pozostałości pozaziemskiego paskudztwa. Co jednak, jeżeli któryś z nich nieopatrznie wszedł w kontakt z cholerą z kosmosu, dał się jej wchłonąć, skopiować i nie jest już tym, za kogo się podaje?

Tak z grubsza wyglądał pomysł na wersję Johna Carpentera (Halloween, 1978) z 1982 r. - zgodnie uważaną za najlepszą w całej serii. Kandyjski reżyser dodatkowo namieszał w oryginalnej historii, każąc obcego odnaleźć ekipie norweskiej stacji badawczej, położonej niepodal placówki Amerykanów. W filmie Carpentera ten początkowy wątek dzieje się całkiem poza kadrem, a tytułowe Coś do obozu Amerykanów przedostaje się w postaci zainfekowanego psa, który uciekł od Skandynawów.

Tegoroczna wersja Czegoś relacjonuje właśnie tę norweską część historii. Ku zaskoczeniu fanów, przebieg wydarzeń nie odbiega specjalnie od tego, co zobaczyliśmy w kinie trzy dekady temu (stąd pewnie decyzja o posłużeniu się takim samym tytułem, co z kolei ma sugerować, że ten prequel jest także swego rodzaju... remakiem). W sumie logiczne: skoro coś świetnie zadziałało kiedyś, po co to teraz zmieniać?

Próbując stworzyć aneks do carpenterowskiego klasyka, holenderski reżyser wideoklipów Matthijs van Heijningen Jr. stanął przed nielada wyzwaniem i - o dziwo - niemalże wyszedł z niego obronną ręką. Coś AD 2011 nie jest świętokradztwem, jakiego wszyscy się spodziewali. Na ekranie widać i fachową robotę młodych filmowców, i ich szacunek do pracy ich poprzedników sprzed trzydziestu lat, a całość nawet umiarkowanie trzyma w napięciu - pomimo stąpania po wcześniej wydeptanych ścieżkach. Zasłużenie nabożny stosunek do filmu Carpentera widać w dbałości o historyczny detal i zachowanie ciągłości z ekaranowym poprzednikiem. Nie da się boczyć na pieczołowicie odtworzoną scenografię z prologu wersji z 1982 r., ani  na pracę włożoną w przywrócenie technologii i mód z epoki (akcja filmu to rok 1982). Nie chcąc zanudzić na śmierć widzów obeznanych z przebiegiem akcji filmu Carpentera, Heijningen Jr. odnajduje całkiem kreatywne sposoby uaktualniania motywów znanych z pierwowzoru (jak chociażby słynna scena testu na człowieczeństwo). A za fakt niepoddania się imperialistycznym normom Hollywoodu i pozwolenie, by Norwegowie mówili do siebie po norwesku, twórcy mają moją dozgodną symaptię.
"Bjørn, nåpråwdę ůważåsz, że tø się nådå nå chøinkę?"

Tyle zachwytów - pora na baty. Pierwsze w kolejce: efekty specjalne. Coś Carpentera wsławiło się jednymi z najciekawszych zdjęć trikowych w kinie lat osiemdziesiątych. Połączenie mrówczej pracy zastępu makieciarzy i ekipy Roba Bottina, speca od charakteryzacji i animatroniki, zaowocowały efektowną wizją pozaziemskiego organizmu - równie przerażającą, co obrzydliwą (ciekawych procesu powstawania tychże odsyłam do ciekawego dokumentu The Thing: Terror Takes Shape, dostępnego w trzech częściach na YouTube). W nowej wersji tradycyjne efekty stopniowo wypiera komputer, odbierając Czemuś tak cenioną u Carpentera namacalność. A uwierzyć w coś, co nie rzuca prawdziwego cienia, nie jest łatwo - tym bardziej w horrorze.

Nie ma też co liczyć tutaj na tak wyraziste postaci jak w poprzedniej iteracji. Choć cieszy fakt, że tym razem na stacji mamy do czynienia także z przedstawicielkami płci pięknej, grająca tu amerykańską paleontolog Mary Elizabeth Winstead (Scott Pilgrim kontra wszechświat, 2011) to nie aktorka pokroju Sigourney Weaver, więc ci którzy, od młodej kanadyjki oczekują heroiny kina SF na miarę drugiej Ellen Ripley z serii Obcy, z kina wyjdą zawiedzeni. Joel Edgerton (Królestwo zwierząt, 2010) jako pilot śmigłowca poprawnie emuluje machismo Kurta Russela sprzed trzydziestu lat, jednak ze względu na to, że scenariusz wyrzuca go z historii na prawie połowę metrażu, ten niegłupi australijski aktor tak naprawdę nie ma kiedy zabłysnąć.

Podobnie niedosyt pozostawia sam finał filmu (końcowej konfrontacji brakuje emocjonalnego ładunku adekwatnego do napięcia budowanego przez większą część obrazu, a ostateczna konkluzja wątku głównej bohaterki ni to ziębi, ni parzy). I choć Heijningen Jr. na napisach końcowych zmyślnie łączy swój film z sekwencją otwierającą wersję Carpentera, nie da się ukryć, że na pod koniec tego w zasadzie równego filmu czegoś boleśnie zabrakło.

Mogło być lepiej, prawda, ale jak na debiutanta mocującego się z legendą poprzedniego Czegoś, młody Holender z zadaniem poradził sobie lepiej niż dostatecznie. Czy tego chcemy, czy nie, dzisiejsze kino rimejkiem stoi - lepiej takim jak ten (z szacunkiem podchodzącym do pracy swoich poprzedników) niż kanibalizmem á la George Lucas.


(2,5 x KLAPS! = prawie dobry film)

FADE OUT: Co ciekawe, odpowiedzialne ze efekty specjalne studio Amalgamated Dynamics Inc. - wzorem speców od wersji Carpentera - wszystkie fazy przeistaczania się potwora wstępnie stworzyło całkiem po bożemu (czyt. analogowo). Efekty ich pracy można obejrzeć poniżej (uwaga: film z produkcji zawiera małe spoilery co do przebiegu akcji). Idiocie pod krawatem, który zadecydował, że na ekranie lepiej jednak będą wyglądać niedopracowane komputerowe wygibasy, gratulujemy przemyślanego wyboru. I niech mu na Święta choinka zwiędnie!


Źródła: /Film, naszemiasto,pl, YouTube, materiały dystrybutora

2 komentarze:

  1. Ładna mapa :) Malutkim aneksem aneksikiem tej historii, ale to tylko nieoficjalnie, może też być film "Horror Express" 1972. Ale ja zaczynam się zastanawiać czy aby Twój dobry humor ostatnio nie przeważa.. Nie potrzebnie mnie zachęcasz do tego Cosia.

    OdpowiedzUsuń
  2. W latch 90. Dark Horse miał też serię komiksów, a w 2002 Konami wypuściło na PC/PS2/XBoksa grę, która - z tego, co pamiętam - do tragicznych nie należała.
    Nie ma co psioczyć - nowe "Cuś" jest najlepszym filmem, jaki mógł powstać po Carpenterze. Przeskoczyć klasyka się nie da - można tylko inteligentnie nawiązywać do tradycji serii i liczyć na to, że reboot pod postacią prequela spodoba się dzisiejszej młodzieży tak, jak wcześniejsze wersje podobały się ich odpowiednikom w 1951 i '82 r.

    OdpowiedzUsuń