sobota, 31 marca 2012

[SZYBKI KLAPS] KOŃ TURYŃSKI


(A torinói ló)
Francja / Niemcy / Szwajcaria / Węgry / USA, 2010, 150 min.
Reżyseria: Béla Tarr
Dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty

Jeżeli powyższy kadr kojarzy się z estetyką filmów Andrieja Tarkowskiego (Andriej Rublow, 1969), to tylko dlatego, że pochodzi on z ostatniego filmu twórcy, który przez całą swoją karierę konsekwentnie propagował niełatwy model kina praktykowany swego czasu przez wielkiego Rosjanina.

Béla Tarr, hołubiony przez krytyków węgierski scenarzysta i reżyser Szatańskiego tanga (1994) i Człowieka z Londynu (2007), to artysta odporny na zmiany, jakie nastąpiły w języku kina w czasie ostatniego ćwierćwiecza. Nie dla niego wideoklipowa estetyka, szybki montaż, motion capture, czy dostosowanie się do coraz bardziej niecierpliwego widza. Jako uczeń rosyjskiego twórcy Stalkera (1979), zamiast efekciarskiego trzeciego wymiaru swoje filmy woli wzbogacać głębią egzystencjalnych (czy wręcz metafizycznych) rozważań. Tematem filmów Tarra zwykle jest sens istnienia na tle fizycznego i psychicznego rozpadu, a wszystko kręcone w eleganckich długich ujęciach, obowiązkowo na czarno-białej taśmie. Takim też wysmakowanym traktatem o końcu świata jest jego najnowszy, pożegnalny film.

3 stycznia 1889 r. w Turynie miał miejsce incydent, podczas którego filozof Fryderyk Nietzsche rzucił się na szyję koniowi ciągnącemu dorożkę, próbując w ten sposób ocalić wychudzone zwierzę od bata zniecierpliwionego woźnicy. Od tej chwili aż do śmierci w sierpniu 1900 r. trawiony nieleczonym syfilisem Nietzsche nie napisał już ani słowa. Tą budującą anegdotą Tarr wita nas w swojej opowieści o sześciu dniach z życia dorożkarza, jego córki i tytułowego konia, zamkniętych w ponurej scenerii podupadłego gospodarstwa gdzieś na odludzi. Koń Turyński to dwie i pół godziny obserwowania tej nieświętej trójcy i ich codziennych rytuałów: ubierania i rozbierania się, spożywania posiłków, oporządzania konia i wpatrywania się w okno. Niemalże bez słowa, przy akompaniamencie świszczącego między szczelinami wiatru i żałobnej muzyki Mihaly Viga.

Konia z rzędem temu, kto jest w stanie ocenić, ile w tym apokaliptycznym filmie Tarra jest świadomej kontemplacji nad życiem jako oczekiwaniem na koniec wszechrzeczy, a ile wykalkulowanego testowania cierpliwości widza. Z każdą kolejną godziną obrazowania powtarzalnych do bólu dni bohaterów, początkowo urzeczony widz zaczyna zastanawiać się, ile tej odreżyserskiej dosłowności jest jeszcze w stanie wytrzymać  i czemu to wszystko ma tak naprawdę służyć (tym bardziej, że wciąż powracający, złowieszczy motyw muzyczny przy trzydziestym powtórzeniu też zaczyna brzmieć już groteskowo). Tarr w wywiadach nie kryje, że jego opus magnum powstawało bez scenariusza. Z tym akcentowaniem przez 150 minut beznadziei, która była zrozumiała już po pierwszym kwadransie, może jednak powinno było mieć projekt kręgosłupa, do którego mogłoby się odnieść.
Filmowi na pewno nie można odmówić onirycznej wręcz atmosfery: choreografia zdjęć Freda Kelemena w ponurych wnętrzach gospodarstwa to czysta wizualna poezja, która urzecze nawet najbardziej zblazowanego widza. W odtwarzających rolę ojca i córki Jánosu Derzsim i Erice Bók nie znajdziecie cienia fałszu, który nie pozwoliłby wam uwierzyć, że oglądacie codzienne dogorywanie ludzi z końca XIX w.

Sam Tarr o swoim ostatnim filmie mówi w następujący sposób: "Filmowe historie mają to do siebie, że chcą, abyśmy uwierzyli, że coś się dzieje. Ale przecież doskonale wiemy, że nic się nie dzieje. To tylko życie, które ciągnie się w niewyobrażalny sposób. Dzień za dniem". Jeżeli gustujecie w kinie, które nie stroni od inteligenckiego kontemplowania nicniedziania się, Koń turyński będzie dla was dojmującym przeżyciem artystycznym, nawet jeżeli momentami cokolwiek zastanawiającym. Jeżeli jednak wasze możliwości skupienia uwagi wymiękają już przy Jarmuschu, oszczędźcie sobie męczarni i w ten weekend lepiej dajcie zarobić adaptatorom Igrzysk śmierci. Film całkiem innej klasy, ale momentami nawet niegłupi.


(2 x KLAPS! = całkiem dobry film)


Żródła: Gazeta.pl, Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, materiały dystrybutora

2 komentarze:

  1. Hardkor na granicy śmieszności. Najlepszy był epizod z sąsiadem:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film rzeczywiście tak trochę nie na nasze czasy. Przy całej jego reżyserskiej i inscenizacyjnej maestrii może boleśnie nadwyrężyć cierpliwość niektórych. Ja przy scenie z sąsiadem też nie mogłem się nie uśmiechnąć;)

      Usuń