piątek, 21 stycznia 2011

[SZYBKI KLAPS!] CZARNY ŁABĘDŹ


(Black Swan)
USA, 2010, 110 min.
Reżyseria: Darren Aronofsky
Dystrybucja: Imperial-Cinepix

Gdyby Roman Polański odpuścił sobie psychiczne torturowanie Catherine Deneuve we Wstręcie (1965) i zamiast tego porwał się na osadzony w szkole dla baletnic scenariusz Suspirii (1977) Dario Argento, pewnie powstałby film bliźniaczo podobny do ostatniej propozycji reżysera Requiem dla snu (2000) Darrena Aronofsky'ego. Tematycznie korespondujący z Zapaśnikiem tegoż Czarny łabędź to kolejna historia niewolnika publiczności (i jej akceptacji), nowojorskiej baletnicy Niny (Natalie Portman), i jej wyniszczającej drogi do scenicznej perfekcji.

Infantylizowana przez samotną matkę (Barbara Hershey), emerytowaną tancerkę (której karierę zakończyło przyjście na świat córki), dziewicza Nina boleśnie próbuje odnaleźć w sobie zmysłowość niezbędną do odtworzenia podwójnej roli białego i czarnego łabędzia w "Jeziorze łabędzim" Czajkowskiego, w którym zastąpić ma dotychczasową primabalerinę (Winona Ryder). Sytuacji nie pomaga fakt, że w kolejce do jej roli ustawiła się już wkradająca się w łaski dyrektora trupy (Vincent Cassel) wyzwolona i bezpruderyjna Lily (Mila Kunis).

Ta rywalizacja niewinności z cielesnością stanowi dramaturgiczną oś filmu, jednocześnie ściśle kontrolując pozostałe składowe filmu - od zdjęć (autorstwa powracającego do łask reżysera operatora Matthew Libatique'a), poprzez muzykę (stały współpracownik Clint Mansell), na scenografii skończywszy (polecam wywiad ze scenograf Thérèse DePrez dostępny na YouTube'owym kanale KLAPS!a). Problem z tą dychotomią polega na tym, że epatowanie nią na wielu poziomach przez blisko dwie godziny może stać się nużące, a już na pewno wtedy, kiedy aktorowi pokroju Cassela (ktoś pamięta Nienawiść Kassovitza?) każe się w kółko powtarzać z ekranu, że nasza główna bohaterka ma w sobie wszystko, by podołać roli białego łabędzia, ale zblokowany kontakt z własną cielesnością nie pozwoli satysfakcjonująco sportretować jej sceniczne alter ego.

Uzbrojony w dwa Złote Globy (za rolę Portman i montaż Andrew Weisbluma) Czarny łabędź dumnie paraduje po światowych ekranach, sugerując wszem i wobec, że jest czymś więcej niż tylko sprawnie zrealizowaną, cokolwiek czarno-białą psychodramą skrojoną na potrzeby meandrycznej kariery Natalie Portman (która, swoja drogą, daje tu najlepszy popis aktorskich możliwości od czasu epizodu w Jagodowej miłości Wong Kar Waia). Jeżeli ten film ma stanowić dyptyk z paradoksalnie mniej jednowymiarowym Zapaśnikiem, to mamy tu do czynienia z lekko niewyważonym dwuczęściowym dziełem.

Oznaką tego filmowego niedosytu w Czarnym łabędziu rozliczne teorie płodzone przez widzów, które wyglądają jak doszukiwanie się na siłę głębszych sensów w filmie, który - przy całym swym perfekcjonizmie wykonania i eleganckiej prostocie scenariusza - należałoby zaklasyfikować jako najmniej finezyjny i - dzięki temu - najbardziej przystępny obraz reżysera Źródła (2006). Już teraz przełożyło się to na angaż Aronofsky'ego do poprowadzenia kolejnej odsłony komiksowego Wolverine'a dla studia 20th Century Fox, a w perspektywie najbliższych tygodni pewnie okaże się, że Czarny łabędź to największy jak dotąd sukces kasowy filmu spod ręki twórcy cudownie pokręconego Pi.

Cóż, coś za coś.


(2 x KLAPS! = całkiem dobry film)

Źródło: /Film, materiały dystrybutora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz