
(Black Swan)
USA, 2010, 110 min.
Reżyseria: Darren Aronofsky
Dystrybucja: Imperial-Cinepix
Gdyby Roman Polański odpuścił sobie psychiczne torturowanie Catherine Deneuve we Wstręcie (1965) i zamiast tego porwał się na osadzony w szkole dla baletnic scenariusz Suspirii (1977) Dario Argento, pewnie powstałby film bliźniaczo podobny do ostatniej propozycji reżysera Requiem dla snu (2000) Darrena Aronofsky'ego. Tematycznie korespondujący z Zapaśnikiem tegoż Czarny łabędź to kolejna historia niewolnika publiczności (i jej akceptacji), nowojorskiej baletnicy Niny (Natalie Portman), i jej wyniszczającej drogi do scenicznej perfekcji.
Infantylizowana przez samotną matkę (Barbara Hershey), emerytowaną tancerkę (której karierę zakończyło przyjście na świat córki), dziewicza Nina boleśnie próbuje odnaleźć w sobie zmysłowość niezbędną do odtworzenia podwójnej roli białego i czarnego łabędzia w "Jeziorze łabędzim" Czajkowskiego, w którym zastąpić ma dotychczasową primabalerinę (Winona Ryder). Sytuacji nie pomaga fakt, że w kolejce do jej roli ustawiła się już wkradająca się w łaski dyrektora trupy (Vincent Cassel) wyzwolona i bezpruderyjna Lily (Mila Kunis).
Ta rywalizacja niewinności z cielesnością stanowi dramaturgiczną oś filmu, jednocześnie ściśle kontrolując pozostałe składowe filmu - od zdjęć (autorstwa powracającego do łask reżysera operatora Matthew Libatique'a), poprzez muzykę (stały współpracownik Clint Mansell), na scenografii skończywszy (polecam wywiad ze scenograf Thérèse DePrez dostępny na YouTube'owym kanale KLAPS!a). Problem z tą dychotomią polega na tym, że epatowanie nią na wielu poziomach przez blisko dwie godziny może stać się nużące, a już na pewno wtedy, kiedy aktorowi pokroju Cassela (ktoś pamięta Nienawiść Kassovitza?) każe się w kółko powtarzać z ekranu, że nasza główna bohaterka ma w sobie wszystko, by podołać roli białego łabędzia, ale zblokowany kontakt z własną cielesnością nie pozwoli satysfakcjonująco sportretować jej sceniczne alter ego.
Uzbrojony w dwa Złote Globy (za rolę Portman i montaż Andrew Weisbluma) Czarny łabędź dumnie paraduje po światowych ekranach, sugerując wszem i wobec, że jest czymś więcej niż tylko sprawnie zrealizowaną, cokolwiek czarno-białą psychodramą skrojoną na potrzeby meandrycznej kariery Natalie Portman (która, swoja drogą, daje tu najlepszy popis aktorskich możliwości od czasu epizodu w Jagodowej miłości Wong Kar Waia). Jeżeli ten film ma stanowić dyptyk z paradoksalnie mniej jednowymiarowym Zapaśnikiem, to mamy tu do czynienia z lekko niewyważonym dwuczęściowym dziełem.
Oznaką tego filmowego niedosytu w Czarnym łabędziu są rozliczne teorie płodzone przez widzów, które wyglądają jak doszukiwanie się na siłę głębszych sensów w filmie, który - przy całym swym perfekcjonizmie wykonania i eleganckiej prostocie scenariusza - należałoby zaklasyfikować jako najmniej finezyjny i - dzięki temu - najbardziej przystępny obraz reżysera Źródła (2006). Już teraz przełożyło się to na angaż Aronofsky'ego do poprowadzenia kolejnej odsłony komiksowego Wolverine'a dla studia 20th Century Fox, a w perspektywie najbliższych tygodni pewnie okaże się, że Czarny łabędź to największy jak dotąd sukces kasowy filmu spod ręki twórcy cudownie pokręconego Pi.
Cóż, coś za coś.
Infantylizowana przez samotną matkę (Barbara Hershey), emerytowaną tancerkę (której karierę zakończyło przyjście na świat córki), dziewicza Nina boleśnie próbuje odnaleźć w sobie zmysłowość niezbędną do odtworzenia podwójnej roli białego i czarnego łabędzia w "Jeziorze łabędzim" Czajkowskiego, w którym zastąpić ma dotychczasową primabalerinę (Winona Ryder). Sytuacji nie pomaga fakt, że w kolejce do jej roli ustawiła się już wkradająca się w łaski dyrektora trupy (Vincent Cassel) wyzwolona i bezpruderyjna Lily (Mila Kunis).
Ta rywalizacja niewinności z cielesnością stanowi dramaturgiczną oś filmu, jednocześnie ściśle kontrolując pozostałe składowe filmu - od zdjęć (autorstwa powracającego do łask reżysera operatora Matthew Libatique'a), poprzez muzykę (stały współpracownik Clint Mansell), na scenografii skończywszy (polecam wywiad ze scenograf Thérèse DePrez dostępny na YouTube'owym kanale KLAPS!a). Problem z tą dychotomią polega na tym, że epatowanie nią na wielu poziomach przez blisko dwie godziny może stać się nużące, a już na pewno wtedy, kiedy aktorowi pokroju Cassela (ktoś pamięta Nienawiść Kassovitza?) każe się w kółko powtarzać z ekranu, że nasza główna bohaterka ma w sobie wszystko, by podołać roli białego łabędzia, ale zblokowany kontakt z własną cielesnością nie pozwoli satysfakcjonująco sportretować jej sceniczne alter ego.
Uzbrojony w dwa Złote Globy (za rolę Portman i montaż Andrew Weisbluma) Czarny łabędź dumnie paraduje po światowych ekranach, sugerując wszem i wobec, że jest czymś więcej niż tylko sprawnie zrealizowaną, cokolwiek czarno-białą psychodramą skrojoną na potrzeby meandrycznej kariery Natalie Portman (która, swoja drogą, daje tu najlepszy popis aktorskich możliwości od czasu epizodu w Jagodowej miłości Wong Kar Waia). Jeżeli ten film ma stanowić dyptyk z paradoksalnie mniej jednowymiarowym Zapaśnikiem, to mamy tu do czynienia z lekko niewyważonym dwuczęściowym dziełem.
Oznaką tego filmowego niedosytu w Czarnym łabędziu są rozliczne teorie płodzone przez widzów, które wyglądają jak doszukiwanie się na siłę głębszych sensów w filmie, który - przy całym swym perfekcjonizmie wykonania i eleganckiej prostocie scenariusza - należałoby zaklasyfikować jako najmniej finezyjny i - dzięki temu - najbardziej przystępny obraz reżysera Źródła (2006). Już teraz przełożyło się to na angaż Aronofsky'ego do poprowadzenia kolejnej odsłony komiksowego Wolverine'a dla studia 20th Century Fox, a w perspektywie najbliższych tygodni pewnie okaże się, że Czarny łabędź to największy jak dotąd sukces kasowy filmu spod ręki twórcy cudownie pokręconego Pi.
Cóż, coś za coś.





(2 x KLAPS! = całkiem dobry film)
Źródło: /Film, materiały dystrybutora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz