piątek, 11 czerwca 2010

GREEN ZONE


(Green Zone)
USA/Wielka Brytania, 2010, 115 min.
Producent: Tim Bevan, Lloyd Levin, Eric Fellner
Reżyseria: Paul Greengrass
Scenariusz: Brian Helgeland na podstawie Imperial Life in the Emerald City: Inside Iraq’s Green Zone Rajiva Chandrasekarana
Zdjęcia: Barry Ackroyd
Muzyka: John Powell
Montaż: Christopher Rouse
Scenograf: Dominic Watkins
Występują: Matt Damon, Greg Kinnear, Amy Ryan, Brendan Gleeson, Khalid Abdalla, Yigal Naor i inni

FADE IN: Green Zone - eh, wygląda na to, że w końcu mamy wzorcowe polskie tłumaczenie anglojęzycznego tytułu…
Gratulacje, ktoś naprawdę odwalił kawał dobrej roboty.
Z ostatnich przykładów podobnie kreatywnej pracy naszych tłumaczy do gustu przypadła mi polska wersja tytułu filmu Paranormal activity, która to po naszemu brzmi… nie zgadniecie: Paranormal activity (!) Nie wiem, jacy to spece od języka wymyślają takie rzeczy (ani tym bardziej, kto płaci im za tak dobrze wykonaną pracę), ale naprawdę trudno znaleźć powody, dla których powyższe tytuły na polskich plakatach miałyby pozostać w wersji oryginalnej: ani nie mamy tutaj do czynienia z nazwami własnymi, ani oryginalne tytuły nie są na tyle popularne, żeby sam fakt osłuchania się z nimi miał widza zwabić do kin. Co więcej, żaden z wyżej wymienionych obrazów nie jest częścią jakiejś rozbudowanej franszyzy, która wymagałaby, żeby nazwa produktu w tytule filmu pozostała nietknięta w tłumaczeniu (jak to się robi w przypadku takich znaków towarowych jak np. Iron Man). Apeluję więc do zacnego grona naszych tłumaczy filmowych: jak już coś robicie, róbcie to dobrze, bo czasem brak poszanowania dla języka, jaki bije z waszych tłumaczeń, stawia pod znakiem zapytania wasze zdolności w posługiwaniu się naszą mową ojczystą. I nie, w żadnym wypadku nie uważam się za wybitnego jej użytkownika, kaleczę ją jak każdy pospolity zjadacz polskiego chleba, ale taka różnica między mną a wami, że mi nikt nie płaci za wzorcowe się nią posługiwanie. A skoro ja w kinie muszę wyłożyć pieniądze, to mam i prawo wymagać, żeby jakość usługi, za którą płacę, była warta jej ceny.

Mając za sobą ten rozczulający wstęp na temat piękna języka polskiego i niezrozumiale obco brzmiącej rodzimej wersji tytułu omawianego filmu, dowiedzmy się może czegoś więcej na temat samej treści ostatniego obrazu Paula Greengrassa, który to, spóźniony o prawie trzy miesiące względem reszty cywilizowanego świata, w zeszły piątek w końcu trafił na nasze ekrany.
Film, znaczy się.
Nie Greengrass trafił na ekrany, film.
Eh, język polski…

2003, Bagdad, pierwsze dni II wojny nad Zatoką Perską. Jak sugeruje tytuł, akcja filmu osadzona jest w Zielonej Strefie – obszarze Bagdadu w pełni kontrolowanym przez Tymczasowe Władze Koalicyjne, będącym centrum dowodzenia Amerykanów na cały Irak. Stacjonujący tamże starszy chorąży Roy Miller (Matt Damon), spędziwszy kilka ostatnich dni bez sukcesu poszukując składów broni masowego rażenia w kolejnych „stuprocentowo pewnych” lokacjach, zaczyna kwestionować wiarygodność informacji wywiadowczych, które podsyłane są wojsku przez waszyngtońskiego dyplomatę Clarka Poundstone’a (Greg Kinnear) - na podstawie materiałów zdobytych od informatora określanego kryptonimem Magellan. Miller, wspierany przez skonfliktowanego z Poundstone’em agenta CIA (Brendan Gleeson) i piszącą o Magellanie korespondentkę Wall Street Journal (Amy Ryan) postanawia dotrzeć do źródła informacji wywiadowczych, które stały się podstawą decyzji o ponownej inwazji na Irak.

Korespondentka Wall Street Journal Lawrie Dayne (Amy Ryan) zastanawia się, czy powiedzieć starszemu chorążemu Royowi Millerowi (Matt Damon), jak idiotycznie wygląda w swoich nowych okularach.


Kilka dni po obejrzeniu Green Zone miałem okazję odświeżyć sobie rozszerzoną wersję Helikoptera w ogniu (2001) Ridleya Scotta (który to film z omawianym obrazem Greengrassa łączy chociażby to, że akcja obu rozgrywa się w okupowanym przez Amerykanów mieście zamieszkanym głównie przez z wyznawców islamu). I uderzyło mnie to, jak bardzo obraz Scotta postarzał się w ciągu tej blisko dekady od momentu premiery wersji kinowej. Przy całej jego rewolucyjności i rozmachu w ekranowej prezentacji miejskich działań wojennych, dzisiaj nie da się nie zauważyć, że w porównaniu z obecnymi standardami film ten wydaje się być obrazem całkiem konserwatywnym pod względem zdjęć i montażu, nie wspominając już o niektórych zabiegach ilustracyjnych, które zdążyły się równie mocno zdewaluować (jeszcze raz usłyszę zawodzenie Lisy Gerrard akompaniujące obrazom pól usianych trupami/pochówku/innego nieszczęścia, to chyba rzucę się z parteru). Ta dzisiejsza „wiekowość” Helikoptera w ogniu to efekt zmian w standardach języka kina zbrojnej konfrontacji, którą przez ostatnie lata sukcesywnie przeforsowywali twórcy tacy jak Michale Mann (Miami Vice, 2006, Wrogowie publiczni, 2009), czy sam reżyser Green Zone, Paul Greengras (Krwawa niedziela, 2002, Krucjata Bourne’a, 2004, United 93, 2006, Ultimatum Bourne’a, 2007). To dzięki wizji tych niemłodych już panów i ich zdolnych współpracowników, taki Bond chociażby na nowo nabrał wigoru i wygląda dzisiaj tak, jak wygląda, a wartki montaż na gwałtownych i precyzyjnych ruchach kamery stał się normą w ambitnym kinie chłopców biegających z pistoletami. Duża w tym zasługa ludzi takich jak Barry Ackroyd - stały współpracownik Greengrasa, także autor zdjęć do cokolwiek przecenionego The Hurt Locker – W pułapce wojny (2008) Kathryn Bigelow. Jednoczesna precyzja i naturalność reportażowych zgoła zdjęć jego autorstwa wznosi na wyższy poziom realizmu każdy film, przy którym Ackyord pracuje (prawdopodobnie dzięki tym zdolnościom w chwytaniu obrazu United 93 pozostaje jednym najbardziej wizualnie wstrząsających filmów o kondycji dzisiejszego świata). I nie inaczej jest w Green Zone: od początkowej sekwencji bombardowania Bagdadu, wspomagana wartkim montażem, ciekawa wszystkiego kamera usadawia nas w samym centrum rozgrywających się wydarzeń, i skutecznie omamia widza na czas projekcji, nie pozwalając odlepić wzroku od ekranu - czegokolwiek byśmy nie sądzili o samej jakości przedstawionej historii, czy jej wymowie ideologicznej.

A w Green Zone jest się do czego przyczepić. Po pierwsze, film wydaje się mocno spóźniony – w 2010 r. zbędnym jest, żeby ktoś udowadniał nam, że broni masowego rażenia w Iraku nie było, a właśnie na formule dochodzenia do tej sensacyjnej wiedzy obraz Greengrassa jest oparty. Druga rzecz: Greengrass daje nam ludzkie typy zamiast pełnokrwistych postaci. Dziwnie ogląda się film autorstwa byłego dokumentalisty (świadomego złożoności świata), w którym to głównie bohaterowie zostali sprowadzeni do roli chodzących ilustracji ludzkich postaw, a sam protagonista jest jednowymiarowym, nieskazitelnie czystym archetypem prawego człowieka walczącego o dobro, pomimo wszelkich przeciwności losu (Matt Damon jest tutaj w zasadzie męską wersją Erin Brockovich - z tą różnicą, że portretująca Brockovich Julia Roberts miała więcej dystansu do siebie). Trzecia sprawa: obsadzenie głównej roli. Starszy chorąży Roy Miller to dobry żołnierz i patriota; gdy postawiony pod murem - człowiek niezłomny i odważny. Nie wiemy nic o jego przeszłości, rodzinie itp. Poznajemy go w trakcie toczących się już wydarzeń i przez czas trwania filmu dowiemy się o nim tylko tyle, ile sami wywnioskujemy z decyzji, które podejmie i kroków, które przedsięweźmie. Czyli w sumie niewiele. Mając na uwadze tych kilka cech, które tworzą tę postać, nie rozumiem, co skłoniło Greengrassa do obsadzenia w tej roli aktora, który w połączeniu z charakterystycznym greengrasowskim językiem, automatycznie kojarzy się z serią o Jasonie Bournie, której wspólnie obaj panowie dali nowe życie. W następstwie tego niefortunnego castingu ostatnie kilkadziesiąt minut filmu (emocjonujący pościg Millera za Magellanem po nocnych ulicach Bagdadu) widz spędza zastanawiając się, czy nie ogląda czasem kolejnego odcinka cyklu o superagencie, który stracił (i odzyskał) pamięć. Wystarczyło dać rolę innemu, równie dobremu aktorowi i problem by nie istniał.

Ale to czepialstwo tylko. Pomimo powyższego i faktu, że w komentowaniu naszej niejednoznacznej współczesności Green Zone nie osiąga pułapu United 93, gdy potraktujemy ten film jako wojenne kino akcji z ambicjami, nie zawiedziemy się tym, co zobaczymy. Film ma wzorcową konstrukcję, wartką akcję, i zrealizowany jest na poziomie, który niestety nie jest normą dla wysokobudżetowych produkcji, którymi ostatnio karmi nas Hollywood.
A tak przy okazji: oglądając ten film, pomyślałem sobie, że podobnie musieli czuć się ludzie, którzy w 1982 roku oglądali Rambo – pierwszą krew.
I to jest prawdziwy komplement – na pierwszego Rambo nie ma bata.


(2 x KLAPS! = całkiem dobry film)

FADE OUT: Dla niespecjalnie przekonanych, równie mało przekonujący filmik z produkcji Green Zone:



Źródła: Variety, YouTube, Lektury Reportera

6 komentarzy:

  1. Apropo komentarza pod zdjęciem na temat "idiotycznych okularów". Te okulary to najlepszy na świecie sprzęt który chroni przed odłamkami (do 850 fpsow). Wcale nie są idiotyczne, wręcz Mattowi pasują.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te okulary sa rewelacyjne. Ktos wie jak sie nazywaja?

      Usuń
    2. Oakley M Frame Sweep Czarny 09-101

      Usuń
  2. Co do funkcjonalności: nie wątpię, że każda część uzbrojenia amerykańskiej armii przechodzi niezliczoną ilość testów, i ich funkcja, gabaryty, poręczność i wygląd są dokładnie takie, jakie być powinny, by żołnierz mógł jak najlepiej wykonać swoje zadanie w danym środowisku. A czy nasz bohater w okularach wygląda dobrze? To już kwestia gustu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Najbardziej realistycznym elementem obrazu (w sensie - filmu) jest fakt, ze zolnierz - Matt Damon, ma tyyyyle wolnego czasu :]
    Nikt nic od niego nie chce, obowiazkow nie ma, moze lazic gdzie chce i robic co chce i nikt go sadem wojennym nie straszy ani nie probuje nawet dyscyplinowac. Cool, taka armia, nie? ;)

    Herzogin

    OdpowiedzUsuń
  4. Traktują go tak a nie inaczej, bo to w końcu jest Matt Damon - członek FAG:
    http://www.youtube.com/watch?v=chp2u2ln8_E&feature=related
    Pewnie powiedzieli mu coś na zasadzie: dobrze, dostaniesz karabin i gumowe kule, tylko idź baw się gdzieś indziej, bo my tu poważny problem mamy.

    Inna rzecz: przez cały film nasz bohater ani razu nie był w ubikacji!) Ale to pewnie dlatego, że też nic nie jadł i nie pił...

    OdpowiedzUsuń