czwartek, 8 kwietnia 2010

WYSPA TAJEMNIC


(Shutter Island)
USA, 2010, 138 min.
Reżyseria: Martin Scorsese
Scenariusz: Laeta Kalogridis (na podstawie powieści Dennisa Lehane'a)
Zdjęcia: Robert Richardson
Muzyka: Robbie Robertson
Montaż: Thelma Schoonmaker
Scenograf: Dante Ferretti
Kostiumy: Sandy Powell
Występują: Leonardo DiCaprio, Mark Ruffalo, Ben Kingsley, Max Von Sydow, Jackie Earl Haley i inni

FADE IN: Kino to jedno wielkie oszustwo i każdy o tym wie. Nie trzeba być znawcą teorii filmu, by zauważyć, że u podstaw tego wiekowego już medium leży przede wszystkim kłamstwo: podczas projekcji pełnometrażowego filmu fabularnego średnio przez dziewięćdziesiąt minut oglądamy nieprawdziwą, przetworzoną wersję znanego nam świata, obserwując na ekranie najczęściej zmyślone perypetie postaci portretowanych ku naszej uciesze przez ludzi, którzy na potrzeby filmu udają kogoś, kim w rzeczywistości nie są. W ten oto sposób mamieni całym wachlarzem trików, jakie ma w zanadrzu przebogaty język filmu, przez ponad stulecie zdążyliśmy nauczyć się kochać ten mimetyczny charakter kina, ochoczo poddając się percepcyjnej manipulacji filmowców, a nawet im za to płacąc. Jednak i my, widzowie, w tej nierównej relacji manipulatora i manipulowanego, mamy swoje prawa. Z natury rzeczy będąc na straconej pozycji, wymagamy, by okłamywano nas w miarę możliwości na tyle sprawnie, byśmy przez czas trwania filmu byli w stanie zapomnieć o naszej rzeczywistości, akceptując wykoncypowaną wizję twórców jako realny świat. Problemy pojawiają się wtedy, gdy nasi ukochani ekranowi łgarze – zbyt skupieni na wywoływaniu w nas konkretnych reakcji – sami zaczynają gubić się we własnych wymysłach, całkiem zapominając o tym, że kłamstwo – podobnie jak np. Danny DeVito - ma krótkie nogi.

Jednym z klasycznych filmowych łgarstw, których wypowiadanie zdaje się filmowcom przysparzać najwięcej tego typu kłopotów, jest figura tzw. zaskakującego zwrotu akcji (ang. plot twist) – cudownego momentu olśnienia, kiedy to widz zdaje sobie sprawę z faktu, że przez cały czas był przez twórców wyprowadzany w pole, a prawda o świecie przedstawionym jest całkiem inna od tego, co film zdawał się początkowo sugerować. Używać tego chwytu można w zasadzie na dwa sposoby: 1. Z poszanowaniem dla inteligencji widza i własnego filmu (dokładając starań, by część filmu, którą inauguruje zwrot akcji, nie przeczyła temu, co pokazano wcześniej). 2. Efekciarsko i bez pomysłu (przedkładając tani efekt zaskoczenia nad konsekwencję w informacjach, które płyną do widza z ekranu).
Korzystający z takiej też wywrotki nowy film Martina Scorsese w tym aspekcie tworzy całkiem nową kategorię.

Akcja Wyspy tajemnic osadzona jest w 1954 roku na amerykańskiej wysepce będącej więzieniem dla przestępców zdiagnozowanych jako chorzy psychicznie. Gdy z placówki-fortecy prowadzonej przez nieprzeniknionego doktora Cawleya (Ben Kingsley) znika jedna z pacjentek, do rozwiązania niełatwej zagadki przydzieleni zostają niedawno owdowiały szeryf federalny Teddy Daniels (Leonardo DiCaprio) i jego małomówny partner Chuck (Mark Rufallo). Wraz z rozwojem śledztwa policjanci odkrywają niechlubną historię instytucji, napotykając jednocześnie na coraz większy opór ze strony personelu upiornego więzienia. Gdy nagły huragan uniemożliwia bohaterom opuszczenie wyspy, Teddy – na przekór nagłym atakom migreny i przywidzeniom - postanawia za wszelką cenę przełamać zmowę milczenia i wyjaśnić, co tak naprawdę dzieje się na wyspie.

Dzisiaj recenzja topornie ogólnikowa i ogólnie mało zobowiązująca, bo trudno pisać o Wyspie tajemnic, nie zdradzając szczegółów związanych z rzeczonym zwrotem akcji, na którym opiera się konstrukcja całego filmu (tak po prawdzie to już i tak za dużo napisałem). Powieści będącej podstawą tuzinkowego w sumie scenariusza tradycyjnie nie czytałem, więc kwestię wierności względem oryginału też możemy sobie odpuścić.

Czego odpuścić jednak nie mogę, to problem poszanowania inteligencji widza w związku z nowym filmem reżysera Taksówkarza. Fakt, że tak doświadczony twórca kina jak Martin Scorsese pozwala sobie na tak tanie zagrywki w manipulowaniu widzem, jak te stosowane w Wyspie tajemnic, daje mocno do myślenia (niestety, by przekonać się jakie, będziecie musieli obejrzeć film). Nie sądzę, żeby powodem był sędziwy wiek samego reżysera (jak sugerował to Tarantino już jakiś czas temu) - bardziej brak odpowiedzialności w radosnej zabawie filmową materią. W amerykańskim środowisku filmowym Scorsese jest powszechnie uważany za kinowego übererudytę, którego wiedza na temat filmu wprawiłaby w zakłopotanie niejednego historyka, a inicjatywy tego reżysera związane z odnawianiem i popularyzacją arcydzieł światowego kina (także polskiego) są tej biegłości najlepszym świadectwem. W Wyspie tajemnic ta miłość do celuloidu jest jak najbardziej widoczna, jednak tutaj żonglowanie cytatami z historii kina – w przeciwieństwie chociażby do podobnie metafilmowych, również zeszłorocznych Bękartów wojny Tarantino - zdaje się brać górę nad jakością opowiadanej historii. Wyspa tajemnic podobnie jak trzy ostatnie fabularne propozycje Scorsese'ego (Gangi Nowego Jorku, 2002, Awiator, 2004, Infiltracja, 2006) daleka jest od finezji Wściekłego byka (1980) czy nawet Kasyna (1995) – jednak tamte trzy filmy broniły się chociażby tym, że w ich centrum zainteresowania jednak był człowiek i jego małe dramaty. Tutaj, dla odmiany, nieciekawy los Teddy’ego Danielsa zdaje się być tylko pretekstem do mamienia widza i zabawy w przywoływanie cytatów z amerykańskiego kina grozy lat 40. zeszłego wieku.

"Ben, daj spokój. Spójnością będziemy martwić się później".
Od lewej: John Cawley (Ben Kingsley), Teddy Daniels (Leonardo DiCaprio), Ceniony Reżyser (Martin Scorsese), Chuck Aule (Mark Ruffalo).

W tym miejscu muszę się przyznać do jednej rzeczy, która konsekwentnie uniemożliwia mi obiektywne ocenianie ostatnich filmów Scorsese’ego: jestem mocno uprzedzony do fenomenalnego wprost aktorstwa gwiazdy jego ostatnich czterech fabuł. Leonardo DiCaprio jest dla mnie uosobieniem tego, co w aktorstwie najgorsze, mianowicie dobrej techniki w całości pozbawionej ducha. Oglądając go w jakiejkolwiek roli w ciągu ostatniej dekady, zawsze odnosiłem wrażenie, że mam do czynienia z aktorem, który jest w stanie zagrać każdą wymaganą emocję, jednak nie potrafi stworzyć wyrazistej postaci osobowościowo niezależnej od tego, kim sam jest – z filmu na filmu przedstawiając nam co rusz to nowe klony wciąż tego samego, nieciekawego Leonardo DiCaprio. Rzecz jasna, nie ma nic zdrożnego w zbijaniu kapitału na ekranowym wizerunku, który już się sprawdził, a którego powtarzanie nie kłoci się ani z potrzebami aktora, ani widowni - jest to wręcz jeden z podstawowych gwarantów ciągłości kina i jego archetypów. Jednak w przypadku jednowymiarowego, pozbawionego wyrazu DiCaprio odnoszę wrażenie, że wraz z kolejnymi filmami grane przezeń bliźniaczo podobne postaci stają się coraz bardziej puste – bez różnicy jak wymyślnego akcentu aktor nauczy się na potrzeby nowej roli. Dzisiejsze aktorskie emploi DiCaprio w zadziwiający sposób jest uboższe od tego, co aktor ten reprezentował sobą jeszcze w zeszłym wieku, na początku swojej kariery, kiedy to z mlekiem pod nosem fenomenalnie odgrywał narkomanów (Przetrwać w Nowym Jorku, 1995), poetów (Pełne zaćmienie, 1995), czy upośledzonych (Co gryzie Gilberta Grape’a, 1993). Dzisiaj, na siłę próbuję się wcisnąć go nam jako filmowego twardziela, każąc delikatnemu Leo obijać mordy i biegać po ekranie z pistoletem – co o tyle razi, że DiCaprio został obdarzony przez naturę wyjątkowo chłopięcą urodą (i takim też usposobieniem), która dodatkowo zdaje się nie przemijać wraz z wiekiem. Tym samym, ile czasu nie spędziłby na siłowni i jakiego zarostu by nie wyhodował, trzydziestopięcioletni dziś DiCaprio dla wielu – z autorem tej pisaniny włącznie - nadal pozostaje rozmarzonym młokosem z Titanica (i śmieszne próby przyrównywania go do poprzedniego głównego aktora Scorsese’ego, Roberta De Niro, poprzez przywołanie ikonografii z Przylądka strachu w więziennych scenach z Infiltracji, nic tu nie pomogą). Dodać do tego mało wyrazisty charakter samego aktora, i trudno się dziwić, że emocjonowanie się rozterkami Teddy’ego Danielsa z Wyspy tajemnic przychodzi widzowi z tak wielkim trudem.

Podobnie obojętnym pozostawiają wątłe wysiłki reżysera: na nic zdadzą się techniczna perfekcja i filmowe cytaty, jeżeli historia nie ma w sobie nic (ani w treści, ani sposobie opowiadania), czego nie widzielibyśmy w kinie już wiele razy, a sam twórca dodatkowo nie chce z nami grać w otwarte karty. Z jednej strony Scorsese stara się tak skonstruować opowieść, by zadowalała potrzeby obu ścieżek (przed i po wywrotce), z drugiej zapomina jasno określić, gdzie przebiega granica między zwidem a rzeczywistością, tym samym odbierając nam możliwość uczestniczenia na jasnych zasadach w ekranowej grze między twórcą a widzem. A taka zabawa może już cieszyć tylko tego, który sam pociąga za wszystkie sznurki:



(4 x KLAPS! = film słaby)

FADE OUT: Jak nie przepadam za DiCaprio, tak ta konkretna scena z Infiltracji, sprawiła, że z radości zacząłem klaskać:
http://www.youtube.com/watch?v=4zEz0vQr9dQ
Mało to profesjonalne z strony recenzenta, ale – wybaczcie - nie mogłem się powstrzymać.

9 komentarzy:

  1. Jacek Wiśniewski16 czerwca 2010 17:03

    Tak, masz absolutna racje. Ciezko jest napisac cokolwiek o filmie, bez zdradzania plot twistu, na podstawie którego cala narracja lacznie z fabula sie opiera.

    Do filmu nie ciagnelo mnie nic. Absolutnie. Ani nazwisko rezysera, ani obsada, ani fajny plakat stworzony na potrzeby rynku japonskiego (jak przypomne sobie linka to zapodam). Obejrzalem pod grozba o utrate zdrowia, a przynajmniej spokoju zycia w cieple domowego ogniska. Moja lepsza polowa reklamowala film jako niesamowita przygode, z glebokim scenariuszem, swietnymi rolami, pieknymi zdjeciami i przejmujaca historia, a ja nie moglem sie oprzec wrazeniu, ze przez 138min ogladam sequel do remake'u Wicker Man'a z boskim Leo zamiast Nicolasa Klatki. Ten sam klimat filmu, identyczny. "Cos" wisi w powietrzu od samego poczatku, a wspomniany plot twist jest widoczny z odleglosci kilometra, zanim widz sie nawet do niego zblizy. Jednak plus tu ogromny, ze nie jestesmy (lub ja jestem za glupi na to) w stanie sie domyslic jaka to dokladnie nastapi zmiana w warstwie fabularnej, wiec jak juz nastepuje, widz jest przynajmniej zaskoczony zakończeniem.

    Nie mniej jednak, film nie zachwyca niestety.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Oh no, not the bees! Not the bees!"
    http://www.youtube.com/watch?v=v_mW8mBzmHo

    A ten plakat Japończykom się rzeczywiście udał:
    http://www.obsessedwithfilm.com/wp-content/uploads/2009/12/shutter_island_ver3-357x500.jpg
    Szkoda tylko, że swoją jakością bije film na głowę;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ok here we go:
    Bee 1: http://www.youtube.com/watch?v=4ElUBr6-GLU

    Bee 2: http://www.youtube.com/watch?v=0vS0E9bBSL0

    and finally bee 3: http://www.youtube.com/watch?v=aS_d0Ayjw4o

    I guess there are lots of Shutter Islands out there... Let's cut to the chase - takie filimiki są pół na pół.Może niektóre z nich są przemyślane, czasami nawet zdarzy się i pointa, ale nie masz wrażenia, że jest to wyścig - który z nich bardziej "kosi umysł" lub najbardziej trzyma w napięciu - idąc dalej,za parę lat, przeciętny oglądacz będzie musiał obejrzeć kilka razy, aby cokolwiek "zakminić" (pardon me language).MG

    OdpowiedzUsuń
  4. ..."Podziemny krąg", "American psycho", "Sekretne okno" - the list goes on & on, a to tylko ostatnia dwudziestolatka. I rzeczywiście każdy kolejny film opowiadający o jakiejś formie psychicznego rozszczepienia stara się zdeklasować poprzedni w tym, jak dobierane są środki, by tę dwoistość pokazać tak, żeby widz za szybko się nie połapał w tym, co prawdziwe, a co tylko wymyślone przez bohatera. Dla mnie najbardziej żenującym przykładem tego typu wolty jest ten twist w "Sekretnym oknie" właśnie - szkoda talentu Deppa i Turturo na takie tanie zagrywki.

    OdpowiedzUsuń
  5. I can't help thinking that "Secret Window" is just like "Misery"(1990) :-). To make the day more cheerful :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. No tak, w końcu jedno i drugie to adaptacja beletrystycznego hurtownika Stephena Kinga! Z tą różnicą, że "Misery" można oglądać na trzeźwo, bo to kawał dobrego kina:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Says who? Ok zgodzę się, że Secret Window to szmira ale są lepsze filmy od Misery...to make the day more cheerful hehe
    PS 1 Chyba lepiej rozmawiać face to face bo ironię trudno wyrazić. Kiepski ze mnie mistrz ciętej riposty :-( I'll try better next time.What a Misery.
    PS 2 Acha i jestem w stanie czytać zdania współrzędnie i podrzędnie złożone so feel free to comment at any length you wish.MG

    OdpowiedzUsuń
  8. PS 2 to apropos jakiegoś kogoś, kto miał problem z długimi zdaniami :-)

    OdpowiedzUsuń
  9. Długim. Zdaniom. Mówimy. Nie;)

    OdpowiedzUsuń