środa, 25 sierpnia 2010

NIEZNISZCZALNI


(The Expendables)
USA , 2010, 103 min.
Produkcja: Kevin King, Avi Lerner, Kevin King Templeton, John Thompson
Reżyseria: Sylvester Stallone
Scenariusz: Dave Callaham i Sylvester Stallone
Zdjęcia: Jeffrey L. Kimball
Montaż: Ken Blackwell, Paul Harb
Scenografia: Franco-Giacomo Carbone
Muzyka: Brian Tyler
Kostiumy: Lizz Wolf
Występują: Sylvester Stallone, Jason Statham, Jet Li, Dolph Lundgren, David Zayas, Eric Roberts, Mickey Rourke, Charisma Carpenter i inni
Dystrybucja: Monolith

FADE IN: To nie mogło się nie udać: intrygujący pomysł na odświeżenie (nie nędzną, anachroniczną imitację) formuły kina akcji rodem z lat osiemdziesiątych, w obiektywie plejada gwiazd zarówno tamtego okresu, jak i dwóch kolejnych dekad, za kamerą Sylvester Stallone świeżo po udanej kinowej reanimacji Johna Rambo i Rocky’ego Balboi. Nie mogło się nie udać, a jednak nie sposób nie czuć lekkiego niedosytu po tych ponad stu minutach strzelanin i wybuchów przeplatanych jednozdaniowymi ripostami. Sly i scenarzysta Dave Callaham wypieścili całkiem przyjemnie niemądry scenariusz (w sensie jak najbardziej pozytywnym), jednak w procesie przekładania słów na celuloid chyba nie wszystko poszło tak, jak powinno.

Niezniszczalni to historia grupy najemników (Stallone, Statham, Li, Lundgren, Couture, Crews), którzy za stosowną zapłatą są w stanie zaprowadzić iście amerykański porządek (czyt. wysadzić w powietrze pół kraju) na każdym terenie walk – od Bośni po Nigerię. Za pośrednictwem duchowego przywódcy zespołu, obecnie zapalonego tatuażysty (niestety tylko epizodyczny Mickey Rourke), panowie przyjmują od niejakiego Churcha (równie słabo wykorzystany Bruce Willis) zadanie obalenia południowoamerykańskiego dyktatora, gen. Garzy (niezamierzenie komiczny David Zayas znany z roli por. Batisty w serialu Dexter). Podczas rekonesansowej wizyty na wysepce rządzonej przez tego ostatniego przywódca zespołu Ross (Stallone - całkiem niewyglądający na sześćdziesięcioczterolatka) i jego prawa ręka Christmas (ołowiany jak zwykle Statham) odkrywają, że faktyczną władzę w bananowej republice sprawuje baron narkotykowy, jednocześnie były agent CIA, Munroe (przyjemnie oślizły Eric Roberts), skonfliktowany z buntowniczą córką dyktatora (debiutująca w Hollywood Meksykanka Gisele Itié). Dziewczyna umożliwia zdemaskowanym Amerykanom ucieczkę, sama jednak zostaje pojmana przez Munroe. Ross postanawia w pojedynkę wrócić na wyspę i odbić więzioną córkę dyktatora. Czy reszta zespołu pozwoli przywódcy na samobójczą misję?

Niezniszczalnych rozpoczyna efektowna sekwencja, w której nasz zespół speców od rozwałki z powodzeniem odbija grupę zakładników z rąk somalijskich piratów (którzy najwyraźniej nie mają za grosz szacunku do swojej profesji, inaczej - zamiast koszulek z krótkim rękawem, adidasów i czapek z daszkiem - nosiliby koszule z żabotami, skórzane buty z wywijanymi cholewami i zdobyczne kapitańskie czapki, jak na prawdziwych piratów przystało!). Podczas tejże ekspozycji przedstawieni zostają nam wszyscy członkowie zespołu, w tym jego czarna owca, snajper Gunnar (Lundgren). Gdy zakładnicy są już bezpieczni, niestabilny psychicznie Gunnar postanawia dla zabawy powiesić pirata, któremu jakimś cudem udało się ujść z życiem z przeprowadzonego wcześniej pogromu. Ten pomysł wzbudza sprzeciw reszty zespołu, czego efektem jest fizyczne starcie Gunnara z Yangiem (Li). I tutaj zaczynają się schody.

Bo tak: idąc na Niezniszczalnych, wiemy, że będziemy uczestniczyć w mało wyszukanym typie kinowej rozrywki polegającej głównie na podziwianiu finezyjnych kopniaków, niemożliwych strzałów zza węgła, eksplodujących głów, i innych tego typu wizualnych przyjemności – i wszystko cacy, bo dokładnie takich atrakcji wymagamy od tego typu kina. Nie oczekujemy wielkich kreacji, elokwentnych wymian zdań, szkatułkowej konstrukcji, czy rozdartych wewnętrznie postaci; w tym konkretnym przypadku chcemy odmóżdżającej imperialistycznej rozwałki w stylu Rambo III (1988) MacDonalda czy Czerwonego skorpiona (1989) Zity– takiego filmu, w którym choreograf walk i pirotechnik są głównymi współpracownikami reżysera. Dlatego też krew widza zalewa, kiedy po raz pierwszy na dużym ekranie ma możliwość obejrzenia pojedynku takich legend jak Dolph Lundgren i Jet Li, i… nic nie widzi! Tak, Niezniszczalni to jeden z tych filmów, w których sceny walk są sfotografowane i zmontowane w ten cudowny sposób, który nie pozwala zobaczyć, kto w danym momencie dostaje w pysk. Za ciemno, za szybko, zbyt chaotycznie – i tak przez cały film. To potwarz nie tylko dla widza, ale przede wszystkim dla aktorów (którzy koniec końców na fizyczności zbudowali swoją karierę) i tych, którzy spędzili długie godziny na przygotowywaniu choreografii tego typu starć. Po kiego grzyba konfrontować ze sobą mistrzów sztuk walk, skoro nie jest się w stanie czytelnie pokazać tego, jak walczą? A przecież te pojedynki miały być jedną z głównych atrakcji filmu.

Kolejny poważny szkopuł to samo obsadzenie ról w Niezniszczalnych. Jak napomknąłem już wcześniej, dwaj najzdolniejsi aktorzy z obsady, Rourke i Willis, nie mają tu zbyt wiele do zagrania – ich postacie to tylko punkty zwrotne na drodze dwóch protagonistów filmu, najemników odgrywanych przez Stallone’a i Stathama. I tak jak trudno cokolwiek zarzucić pierwszej z gwiazd Niezniszczalnych, tak w przypadku drugiego lista przewin jest niewymownie długa. Ze względu na dość dużą popularność wśród widzów (której powodów nigdy nie zrozumiem) i wyniki kasowe filmów, w których „gra”, Stathamowi powierzono trudną rolę towarzysza broni i powiernika postaci granej przez Stallone’a, z którego to zadania wywiązać się nie jest w stanie (bo, w odróżnieniu od reżysera filmu, jest aktorem tylko z przypadku). Okej, obaj panowie odgrywają tu ludzi, którzy spędzają czas zabijając innych za pieniądze, więc nikt od ich postaci nie oczekuje ani pozytywnego podejścia do życia, ani wylewnego charakteru; jednak jeżeli aktor sądzi, że przekona do siebie widza, ograniczając spektrum wyrażanych przez siebie emocji do tych, którymi mógłby posługiwać się ociężały umysłowo bramkarz, to bardzo się myli. Zaprawiony w trudnym zawodzie aktora Stallone nie popełnia tego błędu, ale już dla Stathama ten rodzaj ekranowej prezencji to niemalże znak rozpoznawczy, konsekwentnie powielany na potrzeby każdej nowej roli. A że akurat na barkach tego aktorskiego duetu spoczywa ciężar „wygrania” widza i prowadzenia go przez cały film (na modłę bohaterów z Zabójczej broni (1987) Donnera czy Tango & Cash (1989) Konczałowskiego), Niezniszczalni kończą jako produkt znacznie niedoważony.
Oczywiście, na drewnianym Jasonie obsada się nie kończy. W humorystycznym epizodzie pojawia się Herr Arnold, ale do zagrania ma tyle, że cała jego rola zmieściłaby się w zwiastunie. Lundgren daje radę, a i Li ma chwilę na to, żeby pokazać swoje nieznane, komediowe oblicze (podobnie zresztą jak przemykający tu i ówdzie emerytowani sportowcy Crews i Couture), jednak to Statham jest tym, który okupuje większość czasu ekranowego, psując pozytywny efekt, na który przynajmniej stara się pracować reszta obsady.

"Jason, ile razy mam powtarzać? Tak, kamera jest tam, ale tam akurat nie patrzymy". Wątpliwe zdolności aktorskie Jasona Stathama sprawiają, że ekranowy duet, który w Niezniszczalnych tworzy z ojcem projektu, ogląda się przyjemnością porównywalną do tej odczuwanej podczas borowania zębów

Niezniszczalnych widziałem już dwa razy i, jak bardzo bym się nie starał, nadal nie mogę się do tego filmu przekonać. Sorry, Sly, ale pomimo twojego entuzjazmu i wysiłku włożonego w ten rozczulający hołd dla kariery tak własnej, jak i innych oglądanych tu wiekowych już speców od obijania mord, wygląda na to, że tym razem oczekiwania widzów nieco przerosły możliwości twórców. Niezniszczalni to sprawny film akcji, który miał możliwości bycia filmem bardzo dobrym - gdyby nie błędy w realizacji. Miejmy nadzieję, że w planowanej kontynuacji wyjdzie to o niebo lepiej.


(3 x KLAPS! = przeciętny film)


FADE OUT: Poniżej krótki promocyjny wywiad z Lundgrenem, któremu w Niezniszczalnych trafiła się najciekawsza dramaturgicznie rola. Szkoda tylko, że wątek jego postaci koniec końców potraktowano trochę po macoszemu.
Ktoś pamięta Dolpha jako ulicznego kaznodzieję-cyborga w tragicznym Johnnym Mnemoniku (1995)? Najlepsza postać w filmie!

Źródła: Trailer Addict, materiały dystrybutora

3 komentarze:

  1. Ja pamiętam kultowego kaznodzieje z Mnemonica, obok Takeshiego Kitano. Z sentymentem wspominam też Dolpha w "Strzelcu wyborowym" - tam był nawet taki delikatny zalążek fabuły, że na końcówce robiło się smutno ;)
    W weekend powinienem obaczyć całych niezniszczalnych i chyba będę się bawił.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie widziałem "Strzelca wyborowego", ale skoro mówisz, że wielkie kino, to będę musiał poszukać;) A jak "Niezniszczalni"? Atak na przystań się podobał?

    OdpowiedzUsuń
  3. A podziało się tyle, że nie miałem jak i czasu to zobaczyć. Nic nadrobim w tygodniu jakoś.

    OdpowiedzUsuń