piątek, 15 kwietnia 2011

[OFF PLUS CAMERA '11] OFFOWY ZAWRÓT GŁOWY





















Festiwale filmowe to wybitnie wyniszczające doświadczenie. Niby kultura powinna uszlachetniać, a tu smród potu od biegania pomiędzy festiwalowymi obiektami, żołądek jęczący po jedzeniopodobnych substytutach posiłków, przekrwione oczy od ciągłego gapienia się w ekran i spania po kilka godzin na dobę. Im dłużej trwa taki maraton siedzenia w ciemnych pomieszczeniach, tym bardziej człowiek przypomina zarośniętego, bełkoczącego, potykającego się o własne nogi neandertalczyka (właśnie to mają na myśli ludzie, gdy określają kogoś mianem „zwierzęcia festiwalowego”). Gdzieś pod koniec trzeciego dnia takiej imprezy kolejne filmy zaczynają się  ze sobą zlewać, a poprojekcyjna kuluarowa krytyka - jeszcze dzień wcześniej  tak bogata w odważne tezy i niecodzienne porównania – zaczyna powoli sprowadzać się  do z trudem artykułowanych, kwiecistych wypowiedzi typu "daje radę", "w sumie może być" czy "a takie tam".  Gdyby nie kawa i papierosy, połowa tych zombiaków wyczekujących pod drzwiami kin pewnie usnęłaby na stojąco. Spróbujcie to festiwalowe obciążenie pogodzić jeszcze z pracą i domowymi obowiązkami, a przekonacie się, jak wiele jest w stanie znieść ludzki organizm.
Dlatego też, nim klawiatura, z której korzystam, stanie się na tę noc moją poduszką, kilka słów o filmach, na których udało mi się nie przysnąć.

I'm Still Here (2010)
Reż. Casey Affleck

Film znienawidzony przez wszystkich krytyków akredytowanych na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji - po tym jak dali się nabrać na ten perfidny paradokumentalny szwindel autorstwa Joaquina Phoeniksa (Spacer po linie Mangolda, 2005, Kochankowie Graya, 2008) i debiutującego po drugiej stronie kamery Caseya Afflecka (Gerry Van Santa, 2002, The Killer Inside Me Winterbottoma, 2010). Wtedy jeszcze młody reżyser perfidnie utrzymywał, że przedstawiona tutaj historia odejścia Phoeniksa od wysokiej próby aktorstwa na rzecz zostania zaćpanym, słabym raperem jest w stu procentach prawdziwa; gdy w końcu wyszło na jaw, że kręcona na przestrzeni dwóch lat historia jest misternie zaplanowaną prowokacją, mającą na celu unaocznienie, w jak żałośnie wielkim stopniu dzisiejszy świat zaabsorbowany jest błahym życiem wszelkiego rodzaju celebrytów, mądre głowy filmowego świata musiały ugryźć się w język i docenić monumentalny wysiłek aktora, który - ku wzbudzającej politowanie uciesze całego świata - przez kilkanaście miesięcy na oczach kamer staczał się na samo dno. I'm Still Here nie jest może wybitnym filmem, ale jako zwierciadło przechadzające się po dziedzińcu naszej zbiorowej psyche jest bezlitośnie znamienne.

(2 x KLAPS! = całkiem dobry film)

Four Lions (2010)
Reż. Christopher Morris

Czarna jak paznokcie Osamy bin Ladena brytyjska komedia o grupie niegrzeszących inteligencją londyńskich islamistów, którzy postanawiają na własną rękę założyć komórkę terrorystyczną.
Debiutujący na dużym ekranie telewizyjny aktor i reżyser Christopher Morris zrobił coś, na co nikt wcześniej się nie odważył – nie bacząc na opinię publiczną, popełnił komedię o dżihadzie. Szkoda tylko, że przy całej swojej bezkompromisowości, zrobił to bez tak bardzo potrzebnego przy tym temacie wyczucia: historię przetapia odreżyserski, ołowiany sarkazm brytyjskiego bufona, a głupota samych bohaterów przechodzi wszelkie możliwe granice, przez co trudno emocjonować się nierealnymi wręcz epizodami z ich drogi do męczeństwa. Jeżeli Morris sądził, że sprawę realizmu załatwi nakręcenie wszystkiego roztrzęsioną kamerą z ręki, to mocno się pomylił.
Miało być śmiesznie, jest idiotycznie.

(4 x KLAPS! = film słaby)

Me & Orson Welles (2008)
Reż. Richarda Linklater

Swego czasu karygodnie niedoceniony film Richarda Linklatera (Przed zachodem słońca, 2004, Przez ciemne zwierciadło, 2006 r.) opowiadający historię powstawania niecodziennej wersji Juliusza Cezara Szekspira wystawionej w 1937 r. roku przez  zespół teatralny Orsona Wellesa w nowojorskim Mercury Theatre. Kandyzowane bożyszcze nastolatek Zac Efron (rozśpiewana Disnejowska seria High School Musical) jako młody aktor, który dołącza do grupy aktorów zgromadzonych wokół apodyktycznego Wellesa (Christian McKay), by niedługo potem – powodowany młodzieńczym uczuciem do wyrachowanej asystentki reżysera (Claire Danes) – popaść w konflikt ze słynnym wizjonerem teatru i kina. Klimat jak z komedii Billy’ego Wildera, pieczołowicie odwzorowane realia Nowego Jorku lat trzydziestych minionego wieku i powalający na łopatki McKay, którego równie uwodzicielski co odpychający Welles wart jest wszystkich aktorskich nagród razem wziętych.

(2 x KLAPS! = całkiem dobry film)


Stone (2010)
reż. John Curran

Z rzadka ostatnio widywany na ekranach Edward Norton (W cieniu chwały O’Connora, The Incredible Hulk Leterriera - oba z 2008 r.) w kolejnym nie do kńca udanym projekcie wespół z Robertem DeNiro (wcześniej dzielili ekran w Rozgrywce Oza w 2001 r.). Norton wciela się tutaj w filozofującego recydywistę starającego się o zwolnienie warunkowe u kuratora Marby’ego, granego bez przekonania przez DeNiro. Gdy argumenty skazańca zawodzą, jego ponętna żona (nudna jak zwykle Milla Jovovich) próbuje wywrzeć wpływ na podstarzałego urzędnika przy pomocy całkiem innego zestawu argumentów.
Norton nie ma ostatnio szczęścia do ciekawych scenariuszy i Stone niestety kontynuuje tę złą passę w karierze aktora, który tak zjawiskowo debiutował w Lęku pierwotnym (1996) Hoblita. Reżyserujący już wcześniej Nortona John Curran (Malowany welon, 2006) ospale krąży wokół tematów zdrady i odkupienia, ale tak naprawdę za bardzo nie wie, co chce nam powiedzieć (w trzecim akcie film niespodziewanie odbija w boczny, niekoniecznie ciekawy tor i już do końca projekcji niemiłosiernie się po nim tłucze). Brutalnie pretensjonalny południowy akcent Nortona-gangstera nie pomaga przekonać się do wizji Currana – podobnie jak minimalne zaangażowanie ewidentnie przysypiającego na robocie DeNiro.

(3 x KLAPS! = przeciętny film)

I żeby nie podzielić losu pana Roberta, w tym miejscu muszę sobie powiedzieć STOP, bo powieki mam już cięższe niż pojedynkowe bon moty z najgorszych filmów Stevena Seagala.

Byle do soboty, kiedy to składy offcamerowego jury obojga konkursów (głównego i polskiego) ogłoszą swoje werdykty, tym samym dając festiwalowiczom pozwolenie na hurtowe odespanie straconych nocy.

Źródła: IMDb, OFF Plus Camera

5 komentarzy:

  1. Typo masz:
    w kolejnym nie do kńca udanym projekcie wespół z Robertem DeNiro (wcześniej dzielili ekran w Rozgrywce Oza w 2001 r.).

    BTW lubie Nortona...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie ma to jak konstruktywna krytyka;)
    Post pisany przed trzecią w nocy, więc to i tak dobry wynik!
    Jeżeli lubisz Nortona, obejrzyj sobie "25. godzinę" Spike'a Lee.
    Tmrrw!)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Sorry, to mi sie tylko rzucilo :) Wieczialem, ze mnie ochrzanisz... Sciagnalem I'm still here i nie moge sie doczekac seansu...

    OdpowiedzUsuń
  5. B-ware: jak się z tym ściąganiem będziesz tak afiszował, to na seans mogą zwalilć się jacyś nieporoszeni goscie;)

    OdpowiedzUsuń