wtorek, 4 października 2011

[SZYBKI KLAPS!] 1920 BITWA WARSZAWSKA


 
















Polska, 2011, 110 min.
Reżyseria: Jerzy Hoffman
Dystrybucja: Film Forum


„Robię rzeźnię. To jest dla mężczyzn. A kto decyduje o pójściu we dwoje do kina? Kobiety. Dlatego muszę dodać do rzeźni romans. I tu jest romans” – tak oto Jerzy Hoffman ze swojej recepty na wielkie kino zwierzał się Jackowi Szczerbie w wywiadzie opublikowanym na łamach zeszłopiątkowej Gazety Wyborczej. Ja decyzję o zaciągnięciu narzeczonej, matki i ciotki na pierwszą polską produkcję 3D podjąłem całkiem sam, szybko i po męsku, więc trudno mi zgodzić się z powyższym postulatem reżysera. Co do jednego przyznać rację jednak muszę: to, co Hoffman zaprezentował w 1920 Bitwie Warszawskiej, to rzeczywiście istna rzeźnia.

O czym jest najnowsza polska superprodukcja? Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to film przede wszystkim o koniach – w końcu to sceny z nimi zajmują gros czasu ekranowego i to one, jako jedne z niewielu stworzeń zaangażowanych w ten projekt, wychodzą z całego przedsięwzięcia z nienaruszoną godnością. Mam też konkurencyjną teorię, która stwierdza, że jest to rozrachunkowy meta-obraz poświęcony grzechom rodzimego przemysłu filmowego po ’89 – genialnie autoironiczny fresk o marnotrawieniu przez nestorów polskiego kina środków z PISFu na tworzenie pseudoedukacyjnej miernoty na zamówienie MENu. Niestety, choć obie teorie brzmią zachęcająco (jako kontrargument dla ewentualnej krytyki wobec 1920 Bitwy Warszawskiej), pewny swego reżyser pod żadną nie chce się podpisać i mężnie idzie w górnolotne zaparte: ”To film o wielkiej miłości, wielkiej nienawiści, wielkiej odwadze, ale i podłości, bo kino historyczne nie jest jednowymiarowe”.

Zgadza się: w przypadku 1920 Bitwy Warszawskiej kinu historycznemu przybył nie jeden, ale dwa dodatkowe wymiary. A potrzebne mu to było jak babci wąsy. Nie dość, że zatłoczony postaciami scenariusz Hoffmana i Jarosława Sokoła (jak na ironię, autora, m. in. Superprodukcji Machulskiego) zdaje się brać sobie za cel uniemożliwienie widzowi składnego śledzenia perypetii rozdzielonych wojną kochanków Jana i Oli (Borys Szyc i Natasza Urbańska), radosne harce ze stereoskopią autora zdjęć Sławomira Idziaka dodatkowo nadwyrężają naszą percepcję. Z tymi wszystkimi źdźbłami trawy, krzyżami i szablami wystającymi co rusz to z ekranu trzeci wymiar w 1920 Bitwie Warszawskiej dosłownie kole w oko, przymuszając narząd wzroku do pospiesznej akomodacji do zbyt szybkiego montażu na efektach 3D. Odrywanie widza od przedstawianej historii Idziak praktykuje również dzięki kolorystyce zdjęć, które – jeżeli nie utrzymane w typowej dla polskich filmów palecie częstochowskich dewocjonaliów (róż, błękit, czerwień i biel) – przepuszczane są przez niezliczoną ilość kontrastujących ze sobą filtrów, mających na celu łopatologiczne podkreślenie charakteru danej sceny (reminiscencje, sceny batalistyczne itp.). Jak nagradzany na całym świecie autor zdjęć do takich filmów jak Trzy kolory: Niebieski (1993) czy Helikopter w ogniu (2001) mógł podpisać się pod tak żałosną robotą, dowiemy się pewnie dopiero wtedy, gdy jakiś kinowy trybunał postanowi oskarżyć operatora i reżysera 1920 Bitwy Warszawskiej o wielokrotne celuidobójstwo.

Słowem-kluczem do zagadki sromotnej klęski artystycznej, jaką swym filmem ponosi Hoffman, jest anachronizm. Pomimo tego, że od samego tytułu począwszy wmawia się nam, że opowiadana tu historia dzieje się w roku 1920, mało co tak naprawdę przystaje do portretowanej epoki. Ani wspomniane wcześniej, obciążone nowoczesną technologią zdjęcia (tu i ówdzie tła w mało subtelny sposób domalowuje komputer), ani niekonsekwentna oprawa muzyczna Krzesimira Dębskiego (orkiestrowa pompa przetykana kabaretowymi przyśpiewkami, zinterpretowanymi przez Urbańska na modłę wokaliz Edyty Górniak), ani nawet scenografia, która miejscami wygląda na zaaranżowaną bez jakiejkolwiek konsultacji z historykami epoki (oblany dyskotekowym światłem kabaret, którego gwiazdą jest główna bohaterka). Jednak najbardziej ze świata przedstawionego wytrąca sama Urbańska, która nie dość, że grać nie potrafi za kopiejkę, to żadnym kostiumem nie jest w stanie przykryć na wskroś współczesnego charakteru swojej osoby (uroda, głos, język ciała, a – szczególnie – bijące po oczach, nienaturalnie białe uzębienie). Pocieszeniem dla „aktorki” może jednak być fakt, że prawie wszyscy weterani sceny zaangażowani w to połączenie geriatrycznego bajdurzenia i nowoczesnej technologii (włącznie z niedofarbowanym Danielem Olbrychskim w roli marszałka Piłsudskiego), ponoszą w 1920 Bitwie Warszawskiej aktorską porażkę, z której pozbierać się im nie będzie łatwo.

W jednej z niewielu zamierzenie komediowych scen w filmie płk. Bolesław Wieniawa- Długoszowski (Bogusław Linda) tłumaczy oblanemu alkoholem kpt. Kostrzewie (Jerzy Bończak): „Czysta wódka ani honoru, ani munduru nie plami”. Coś mi się widzi, że trójwymiarową plamę na historii polskiej kinematografii, jaką jest 1920 Bitwa Warszawska, wymazywać będziemy długie lata.




(4 x KLAPS! = film słaby)

Źródła: Gazeta Wyborcza, RMF24, materiały dystrybutora
 

2 komentarze:

  1. Ja ogladalem w home theater w 2D - podobal mi sie film, a szczegolnie wlasnie glowna bohaterka. Nie wiedzialem, ze to wlasnie Natasza Urbanska - uznalem, ze to jakas nowa aktorka wreszcie a nie Dereszowska...Ja ogladalem to raczej ze wzgl. na tresci historyczne i prosty przekaz. Jesli chodzi o Idziaka, to ladnie tlumaczy to Bogus Linda w dodatkach - Idziak uczyl sie 3D i montowal sobie ekipe 50 osob, z ktora teraz prawdopodobnie wyruszy realizowac cos wiecej. Jesli chodzi o polski przemysl filmowy to odkrylem nowy sposob na ewaluacje - jak zrobione sa dodatki na plycie - te z Bitwy byly zenujace :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaki film, takie dodatki;) A skoro dla Idziaka 3D było zbyt trudne, mógł się za to po prostu nie brać. I na pewno nie tłumaczy to palety kolorów - ten film wygląda KOSZMARNIE:D

      Usuń