czwartek, 19 lipca 2012

PROMETEUSZ

Stany Zjednoczone, 2012, 124 min.
Produkcja: Walter Hill, Davied Giler, Tony Scott, Ridley Scott
Reżyseria: Ridley Scott
Scenariusz: John Spaihts, Damon Lindelof
Zdjęcia: Dariusz Wolski
Muzyka:  Marc Streitenfeld
Montaż: Pietro Scalia
Scenografia: Arthur Max
Chatakteryzacja: Janty Yates
Występują: Michael Fassbender, Noomi Rapace, Charlize Theron, Guy Pearce i inni
Dystrybucja: Imperial - Cinepix

FADE IN: "Na kolana, chamy! Ridley Scott, filmowy wizjoner par excellence po trzech dekadach wraca do kina SF." Tak brzmi główna informacja, jaką od pół roku karmi nas machina promocyjna Prometeusza. I choć sama kampania może być wzorem, jak w dzisiejszym świecie efektywnie i z polotem reklamować nowy film, sam produkt końcowy trafia do nas z ilością defektów, która na pewno nie przeszłaby przez jakościowe sito Weyland Enterprises, a jakimś cudem nie zwróciła uwagi człowieka, który dał życie zarówno słynnej korporacji, jak i ludziom, których zatrudnia.

Czym jest seria Obcy dla współczesnego kina (i kultury popularnej ogólnie), nikomu pewnie przypominać nie trzeba. Jednak jako że teoretyk scenariopisarstwa William Goldman już dawno stwierdził, że "Nikt nic nie wie", pozwolę sobie mimo wszystko przypomnieć: Obcy udowodnił, że 1. ambitne kino fantastyczno-naukowe w rodzaju 2001: Odysei Kosmicznej Kubricka nadal jest w cenie, 2. wbrew obiegowej opinii w Hollywood, silna postać żeńska jest w stanie unieść wielomilionową franczyzę, 3. kojarzona z kinem klasy B figura "potwora z kosmosu" - gdy dobrze zaprojektowana - nadal może przerazić, 4. feminizowanie na ekranie czy rozważania o ludzkim kompleksie boga wcale nie muszą być nudne. Ridley Scott, brytyjski reżyserktóremu nie do końca poprawnie przypisuje się powyższe zasługi dla kultury (jeżeli już, to biologicznymi rodzicami Obcego są scenarzysta filmu Dan O'Bannon i odpowiedzialny za projekt postaci artysta-onanista H.R. Giger), w Prometeuszu stara się udowodnić, że trzydzieści lat później znów potrafi przeprowadzić rewolucję w gatunku, który znobilitował pierwszym Obcym (1979) i Łowcą androidów (1982). Efekty są, cóż, takie se. 

Trójwymiarowy Prometeusz to bez dwóch zdań uczta dla oczu (brawa dla Dariusza Wolskiego za piękne zdjęcia, oraz dla Arthura Maksa za naprawdę widowiskową scenografię), ale tym, co stanowić miało o geniuszu tej produkcji, to przede wszystkim zawarte w filmie pomysły rzucające nowe światło na  znane z serii motywy (jak chociażby tajemniczy statek, w którym załoga Nostromo odnajduje jaja obcych). Na nasze nieszczęście scenariusz Prometeusza to podobna genetyczna hybryda jak potworności, którymi usiane jest uniwersum serii: zapoczątkowana w 2009 r. draftem Johna Spaithsa historia (wówczas jeszcze jako kolejny film z Obcym w tytule), fanaberią Scotta na przestrzeni trzech lat zmutowała w pełną złudnej głębi opowiastkę o poszukiwaniach początków ludzkości. Bioinżynierem, który pod czujnym okiem reżysera pracował na tkance skryptu Spaithsa, był nie kto inny jak sam Damon Lindelof - scenarzysta, którego religioznawcze ciągoty i specyficzne rozumienie tego, jak w dobrej historii stawiać znaki zapytania, przyczyniło się do frustracji widzów serialu Zagubieni (dlatego też lepiej nie liczyć na to, że i tutaj otrzymamy odpowiedzi na mnożone przez scenariusz pytajniki). W ten oto sposób bezpośredni prequel Obcego przekształcono w historię pielgrzymki wybrańców ludzkości na planetę naszych stwórców.

Jak na film o naukowej ekspedycji, Prometeusz pełen jest nielogiczności, które nie dość, że nie przystoją kinu fantastyczno-naukowemu, to swoją głupotą wręcz wołają o pomstę do nieba. Choć misja na LV-223 (nie, to nie ten sam księżyc, który znamy z Obcego - tamten to LV-426), sfinansowana za niebotyczną sumę przez technomagnata Petera Weylanda (Guy Pearce), składa się w głównej mierze z archeologów, geologów i biologów, pomylicie się, sądząc, że tak wyszukane akademickie grono charakteryzuje naukowy rygor - przynajmniej nie w scenariuszu Spaithsa i Lindelofa. Wg twórców Prometeusza, w roku 2093 r. każdy kosmonauta tylko czeka, żeby zdjąć hełm i powdychać kosmiczne zarazki, biolog - na widok obcej formy życia - zamiast zachować bezpieczny dystans od razu rzuca się jej w ramiona, a geolog odpowiedzialny za mapowanie eksplorowanych przestrzeni jest w stanie zgubić się nawet prowadzony za rączkę przez trójwymiarowy GPS.

Fifield (Sean Harris) - furiat bez powodu i prawdopodobnie najgłupszy geolog świata. 

Na większość tych idiotyzmów jest niestety smutne wytłumaczenie: wynikają one nie tyle z cech osobniczych poszczególnych postaci, co z potrzeby popychania historii naprzód. Wygląda to tak, jakby w połowie filmu ktoś całkowicie zawiesił psychologiczne prawdopodobieństwo i kazał bohaterom podejmować decyzje, których jedynym celem jest zaprowadzenie wszystkich wątków do z góry przewidzianego, całkiem przegalopowanego zakończenia.

Aktorzy robią, co mogą z wewnętrznie sprzecznym materiałem, który kazano im zagrać. Choć Noomi Rapace (Sherlock Homes: Gra Cieni, 2011) to nie aktorka rangi Sigourney Waver, jej heroina wzorowana na postaci Ellen Ripley sprawdza się bardziej niż można się było tego spodziewać - w swojej determinacji, by odkryć prawdę o początkach ludzkości, jest intensywna i przekonująca, i tyle w zasadzie wystarczy. Idris Elba (Ghost Rider 2, 2012) jako kapitan tytułowego statku swoją rolą składa pełen gracji pokłon szorstkiej charakterystyce "tirowców kosmosu", jak sam Scott nazwał robotniczy czar załogi Nostromo - jego postać wzbudza taką sympatię, że aż szkoda, że poświęcono mu tak mało uwagi. Podobny problem z czasem ekranowym ma Charlize Theron (Królewna Śnieżka i łowca, 2012), której Merdith Vickers - niedostępna Project Manager całej ekspedycji - jest kolejną ofiarą niecnej zabawy scenariuszem: trudno uwierzyć, że aktorka jej klasy zgodziła się na tak brutalnie przyciętą rolę. Ku zaskoczeniu widza gwiazdą filmu okazuje się Michael Fassbender (Wstyd, 2011) - jego android David to skrzyżowanie makiawelicznego majordomusa Dirka Bogarde ze Służącego (1963) Loseya i wyobcowania Davida Bowie z Człowieka, który spadł na Ziemię (1976) Roega, zmyślnie skontrastowane z innymi androidami, które pojawiały się w serii (zły Ash i dobry Bishop) Fassbender  - jak mało kto na planie tej produkcji - dokładnie wie, co w tym filmie robi (gra syntetyczny twór "bardziej ludzki niż sam człowiek") i jakimi środkami chce to osiągnąć (gest, chód, mimika), dlatego jego postać do końca filmu pozostaje elegancko nieprzenikniona, a sam aktor z tego całego scenariuszowego galimatiasu wychodzi z nienaruszoną godnością. 

Yin i yang Prometusza. Od lewej: przereklamowany scenarzysta Damon Lindelof 
i pierwszorzędny aktor Michael Fassbender na planie filmu.

Szumnemu powrotowi Scotta do serii, którą sam zapoczątkował, nie pomaga fakt, że nie jest to historia pełną gębą, a materiał na co najwyżej pół filmu, z premedytacją rozciągnięty na potrzeby pełnego metrażu. Prometeusz cierpi na tę samą chorobę, co Robin Hood (2010), poprzedni reżyserski wybryk Scotta, który - podobnie jak ta historia audiencji u bogów-stworzycieli - pomyślany został jako wstęp do większej całości. Twentieth Century Fox, właściciel praw do postaci związanych z serią Obcy, zbyt długo doił kosmiczną krowę stworzoną przez Scotta w 1979 r., by tak po prostu pozwolić wizjonerowi jego rangi na sfilmowanie nowych pomysłów na potrzeby wyłącznie jednego filmu. Bezczelnie otwarte zakończenie Prometeusza sugeruje nową serię, która może obrać ciekawy kierunek w kolejnych odsłonach, jednak rozwiązanie to jednocześnie generuje niedosyt tak wielki, że trudno nie poczuć się, jakbyśmy raz wydawszy pieniądze na reklamowany produkt, po rozpakowaniu go dowiedzieli się, że nie będzie on działać, póki nie kupimy nowego, lepszego, super-hiper modułu rozszerzającego jego funkcjonalność i poprawiającą błędy wersji podstawowej.

W Prometeuszu najbardziej boli jednak to, że gdzieś głęboko pod warstwami nadpisanego tekstu, schowany jest naprawdę ciekawy film zgrabnie łączący mit o Prometeuszu, motywy z "W Górach Szaleństwa" H.P. Lovecrafta"Frankensteina" Mary Shelley, a wszystko przyobleczone w judeo-chrześcijańską ikonografię. Niestety to, co zobaczymy na ekranie, nie jest tym filmem, i tajemnicą pozostanie, na ile tutaj zawiniło studio, na ile Lindelof, a jak wiele należy przypisać pyszałkowatości samego Scotta (reżyser znany jest z autokratycznych zapędów, o czym wiemy ze źródeł tak różnych jak aktor Harrison Ford czy autor zdjęć Sławomir Idziak). Co by o Prometeuszu nie powiedzieć, jak na dłoni widać w nim, że ambicje pod względem tematyki były tu wygórowane (poszukiwania początków ludzkości, odpowiedzialność związana ze stworzeniem nowej istoty, odwieczny dylemat: wiara czy nauka). Wielka szkoda, że w tej wersji, która właśnie trafia na nasze ekrany, pozostaną one w dużej mierze niespełnione.


(2,5 x KLAPS! = prawie dobry film)

FADE OUT: Jak zwykle zapraszam do spojlerowych dyskusji w komentarzach pod postem. Czego jak czego, ale akurat pytań Prometeusz prowokuje bez liku (jak chociażby o motywy postępowania poszczególnych bohaterów). Kilka z nich usłyszycie poniżej w twórczej krytyce głupoty filmu przygotowanej przez ekipę Rated Awesome.


Źródła: YouTube, Box Office Mojo, Weyland Industries, materiały dystrybutora 

5 komentarzy:

  1. Ide jutro ale coś czuje, że szału nie będzie

    OdpowiedzUsuń
  2. To by byl calkiem dobry film, gdyby go skrocili o 1h i dodali chociaz odrobine naukowej ostroznosci

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wow, widzę, że masz konto na Bloggerze - a w 2008 r. nawet coś pisałeś;)

      Co do filmu, długo walczyłem ze sobą, jaką dać mu ocenę, i koniec końców zdecydowałem się na "prawie dobry film", właśnie dlatego, że gdyby trochę dłużej nad tym popracowali, to wyszedłby całkiem zgrabny odcinek serii (nie umywający się do dwóch pierwszych, ale z godnością i fachowo grający na motywach w nich zawartych). Problem w tym, że tego nie zrobili, zamiast w SF poszli w głupawy horror, a całość dodatkowo podpisał ktoś o renomie Scotta.

      W sumie gdyby ten film jakościowo miał przyrównać do ostatnich dokonań kina SF, to wybrałbym zeszłoroczne "Coś" (też prequel, nomen omen), w którym widzę dużo zbieżności pod względem tego, jak podchodzi do pomysłu odnoszenia się do wcześniej nakręconej historii (a końcowa scena, w której nasza heroina ucieka z powierzchni startującego statku, jest wręcz identyczna). Tak, tylko tamto "Coś" było filmem debiutanta, a tutaj nie dość, że wyjadacz, to jeszcze odpowiedzialny za genialny film, który wszystko zapoczątkował.

      Miał być wielki powrót giganta kina SF - jest kolejna niespecjalnie ciekawa odsłona sklecona z typowych elementów serii. Jeżeli Scottowi nie przeszkadza taki kanibalizm własnych pomysłów sprzed ponad ćwierćwiecza, to ja poproszę, żeby może jednak odpuścił sobie tę kontynuację "Łowcy androidów", którą ma w planach. Chociaż biorąc pod uwagę, że właśnie android jest jedynym, co w "Prometeuszu" zagrało, na to raczej bym nie liczył.

      Usuń
  3. ...no i muzyka Chopina i Wieniawskiego w tle, to chyba było najfajniejsze zestawienie; szczególnie, że rodzimi naukowcy z PAN'u wysyłali płyty Frycka w kosmos już w latach '70.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No widzisz - w końcu ktoś w 'Prometeuszu" znalazł znamiona sztuki wysokiej!)

      Usuń