wtorek, 16 lipca 2013

[SZYBKI KLAPS!] PACIFIC RIM



Stany Zjed.2013, 131 min.
Reż. Guillermo del Toro
Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska

Tak sobie czytam te recenzje Pacific Rim Guillermo del Toro i dochodzę do smutnego wniosku, że coraz częściej w profesjonalnej krytyce górę bierze mało profesjonalny subiektywizm. Nikt nie twierdzi, że recenzent w ocenie filmu nie powinien kierować się własnym gustem (w końcu właśnie to wyszukanie - poparte wiedzą filmoznawczą - stanowi o wiarygodności piszącego), ale zwykłe gnojenie wakacyjnej rozrywki tylko dlatego, że gustuje się w bardziej wyszukanym materiale, nie świadczy najlepiej o czyjejś krytyce.

Pawłowi Felisowi, jednemu z nadwornych krytyków Wyborczej, Pacific Rim mocno nie przypadł do gustu. Film wdał mu się odtwórczy ("wszystko to już było") i pozbawiony napięcia ("emocji w tym wszystkim - z 'pojedynkami' na czele - nieco tylko więcej, niż na grzybobraniu"). W efekcie wakacyjnemu widowisku SF w reżyserii Guillermo del Toro (Labirynt fauna, seria Hellboy) dał tylko jedną gwiazdkę (na pięć możliwych), tym samym stawiając film w tym samym rzędzie z m. in. takimi osiągnięciami światowego kina jak Straszny film 5 i Roman Barbarzyńca (które u krytyka zebrały takie same cięgi).

Żaden problem, w końcu każdy ma prawo do własnego zdania, prawda? Owszem, jednak krytyk poczytnego dziennika to nie "każdy" i swoje sądy powinien rozdzielać odpowiedzialnie, bo spełnia funkcję (społeczną i nie tylko), która zobowiązuje do oceny rzetelnej i obiektywnej. Ja sam łapię się na tym, że w krytykanctwie, które uskuteczniam tu na blogu, czasem zapędzę się ciut za daleko i muszę dać sobie po łapach, kiedy trzeźwą ocenę zaczynają przesłaniać osobiste preferencje. Jak widać, recenzentowi Gazety Wyborczej przekreślenie wielomiesięcznej pracy dziesiątków ludzi przyszło bez tego typu refleksji.

Tak, Pacific Rim oryginalnością nie grzeszy. Del Toro i scenarzysta Travis Beacham, wyraźnie zafascynowani japońską popkulturą, łączą wszystko co najlepsze w klasycznych filmach z Godzillą i seriach anime typu Neon Genesis Evangelion, ubierając to w mundurek efektownej rozpierduchy CGI à la Transformers. Od robocich filmów Michaela Baya Pacific Rim jednak odróżnia to, że zrobione jest przez filmowca-geeka z wielkim sercem, a nie hollywoodzkiego wyrobnika z przerośniętym ego. W Pacific Rim Del Toro swoje popkulturowe klocki układa z tak nieskrywanym entuzjazmem, że nie sposób nie bawić się razem z nim. Niektórzy z jakiegoś powodu nie potrafią - ich strata.

Prawda, Pacific Rim to kino dosyć niepoważne, które dorosłego człowieka może znudzić - w końcu to film, którego centrum zainteresowania są wzajemne relacje pilotów wielkich robotów (jaegery) stworzonych na potrzeby zapasów z potworami z innego świata (kaiju). Na szczęście Pacific Rim niepoważny jest całkiem świadomie i ze swoim infantylizmem wcale się nie kryje. Del Toro jest w pełni świadomy faktu, że filmu o ataku dinozaurów z innego wymiaru nie da się robić na poważnie, dlatego świat Pacific Rim zapełnia bohaterami, którzy balansują na granicy karykatury. Taki jest ekstrawagancki handlarz szczątkami potworów grany przez Rona Perlmana, taka jest płocha partnerka głównego bohatera, Mako (Rinko Kikuchi), taki też jest przerysowany duet naukowców, dr Hermann Gottlieb (Burn Gorman) i dr Newton Geiszler (Charlie Day), którzy napędzają humor opowieści już samymi swoimi nazwiskami; ten ostatni jest slapstickowy i rozkrzyczany do tego stopnia, że wpędziłby w kompleksy nawet Ricka Moranisa z Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki (1989) Joe Johnstona. Nastolatkom pewnie nic to nawiązanie nie powie, ale Paweł Felis powinien kojarzyć, o co chodzi.

Przy całej swej umowności i przerysowaniu Pacific Rim jest także dowodem na to, jak bardzo w zeszłym roku Irdis Elba niewykorzystany został na kapitańskim mostku Prometeusza - podobnie pomyślanego blockbustera SF, który w kinach również pojawił się w połowie lata. Sprowadzony do roli ciekawego epizodu w filmie Ridleya Scotta, Elba u del Toro - jako marszałek komenderujący armią mechanicznych kolosów - stanowi emocjonalne i fabularne centrum historii. Przez ponad dwie godziny wydaje bohaterom dyspozycje, które tę zdawkową fabułę popychają dalej, jednocześnie służąc większości postaci za moralny sekstans i punkt odniesienia w chwilach zwątpienia (szczególnie dla osieroconej Mako, z którą łączy go dłuższa historia, ale im mniej spoilerów, tym lepiej dla Waszej rozrywki). Kunszt Elby objawia się chociażby w tym, z jak niewymuszoną gracją potrafi przejść od władczej estymy człowieka, który komenderuje ostatnim bastionem obrońców ludzkości, do refleksji nad ceną, jaką płaci się za bycie chodzącą legendą (a wszystko to w niepoważnym otoczeniu przerośniętych zabawek). Rola marszałka brytyjskiemu aktorowi nie przyniesie nagród, ale jest na tyle dobra, że pisząc o filmie, wypadałoby zwrócić na nią uwagę. W kinie programowo nieambitnym wyróżniająca się rola powinna zwrócić uwagę recenzenta. Jak się okazuje, wpadki zdarzają się najlepszym.

Prawda jest taka, że z zalewu wakacyjnej rozrywki SF w roku 2013 (patrz: Człowiek ze stali, World War Z) bezpretensjonalne Pacific Rim wyłania się jako jedyny tytuł pomyślany i nakręcony jako kino stricte rozrywkowe, bez drugich den i na siłę dorzuconego weltschmerzu. Profesjonalnie nakręcone, zagrane bez fałszu i angażujące widza pomimo fantastycznych niedorzeczności, jakie widzimy na ekranie. Zrobione z widocznym entuzjazmem i w hołdzie ekranowej fantastyce, przy której twórcy moczyli się za dzieciaka. Tego typu kinowa rozrywka nie każdemu musi podchodzić, ale świadome zmykanie oczu na zalety filmu i wmawianie innym, że mają do czynienia z filmową tandetą, urąga funkcji krytyka filmowego.
W takich momentach cieszę się, że jestem tylko blogerem...


(2 x KLAPS! = całkiem dobry film)

P.S. Zostańcie po napisach. Jest mały bonus dla fanów Rona Perlmana.

Źródła: materiały dystrybutora, Co Jest Grane

10 komentarzy:

  1. Pan Paweł Felis chyba nie słyszał o tym, że kino może być rozrywką :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jesli chodzi o ten film, myślę, że będzie to zależało od mojego nastroju... Czasami lubi sięgnąc po Transformers, a kiedy indziej krzywo patrzę na takie odmóżdżacze. Na razie mówię "nie" :)

    Pozdrawiam,

    czas-na-film.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Filmy serii "Transfomers" to czysty, dosyć smutny biznes - nabijanie kabzy firmie Hasbro za pośrednictwem filmowca, który nawet w filmach dla dzieci musi wrzucić gołe tyłki i rasistowski humor.
      Z kolei "Pacific Rim", choć równie durne, nie jest wyłącznie wielką reklamówką dla linii zabawek, a swoją docelową publiczność (dzieci, młodzież) traktuje ze staroświeckim szacunkiem, który w tego typu produkcjach jest rzadkością. Na filmie del Toro czułem się podobnie jak na pierwszym "Parku jurajskim" - nie dlatego, że tu i tu biegają monstra większe niż ekran IMAX, ale dlatego, że oba filmy zrobione zostały dla dzieci, przez dzieci (duże, ale zawsze).
      Mimo wszystko polecam zapoznać się z filmem, bo z tego, co widzę, mocno podzielił oglądających. Pozdrawiam :)

      Usuń
  3. Rozrywka rozrywką, a dialogi i głupota - dialogami i głupotę. A w Pacific Rim wszystkiego jest aż za dużo: i rozrywki i idiotyzmów i skrajnie koszmarnych dialogów: http://animowany.pl/pacific-rim/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widać, że za młodu bawiliśmy się całkiem innymi zabawkami :P

      Usuń
  4. Ja rowniez jestem za. W końcu SA wakacje a kto nie lubi wielkich robotów ten gej albo dziewczynka ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. FYI, geje też lubią wielkie roboty (patrz: Bryan Singer) a i dziewczynka też pewnie by się znalazła.

      Usuń
    2. Dziewczynki na ten film biegały parę razy i namawiały znajomych, dziękują bardzo.

      Usuń
  5. Jeżeli ktoś idąc na film o WIELKICH ROBOTACH NAPARZAJĄCYCH SIĘ Z WIELKIMI POTWORAMI Z KOSMOSU oczekuje subtelnej, intelektualnej rozrywki i wysublimowanego kunsztu aktorskiego - no to sorry, nie ten adres.

    Film bardzo fajny, nieprzypadkowo zbiera świetne recenzje na wszelkich portalach growo-geekowych. Gadane "przerywniki" pomiędzy kolejnymi pojedynkami są wprawdzie faktycznie ciężkostrawne (zwłaszcza te z Hunnamem, drugą po Felisie osobą która chyba nie zajarzyła o czym jest film), ale na szczęście krótkie. Za to Day i Perlman są przezabawni, a Idris Elba sprzeda każdy, nawet najgłupszy tekst tak, że serce rośnie.

    Chyba jestem idealnym targetem dla tego filmu, bo żałuję że załóg nie było więcej, a sceny walki mi się nie znudziły(chociaż ta końcowa rozczarowała).

    OdpowiedzUsuń
  6. Duży budżet tym razem nawet się opłacił i powstało niezłe kino. Nie do myślenia, ale do bawienia się.

    OdpowiedzUsuń