środa, 13 sierpnia 2014

DZIEŃ, W KTÓRYM POZNAŁEM ROBINA WILLIAMSA

Fot. Janusz Kazimierz Dybkowski

Kto zna mnie z czasów licealnych, na pewno się zdziwił, że od momentu, kiedy wczoraj dowiedzieliśmy się o samobójczej śmierci Robina Williamsa, nie skomentowałem tego faktu ani na blogu, ani nawet na żadnym z jego wielu fanpejdży. Zdziwienie bierze się z faktu, że każdy kto kojarzy mnie z moich lat nastych spędzonych w rodzinnym Piotrkowie Trybunalskim, wie, jak wielkim wydarzeniem dla autora tego bloga było poznanie Williamsa, kiedy jako siedemnastolatek miał przyjemność pracować z amerykańskim aktorem na planie wojennej tragikomedii w reżyserii Petera Kassovitza. Film zatytułowany był Jakub kłamca, opowiadał o życiu w żydowskim gettcie w czasie II wojny światowej, a ja byłem jednym z piotrkowian, którym udało się dostać pracę jako statysta przy tej hollywoodzkiej produkcji.

Porządnego filmowego bakcyla podłapałem już kilka lat wcześniej (o tym na blogu kiedy indziej), ale to właśnie te dwa tygodnie w październiku 1997 r. na planie Jakuba kłamcy sprawiły, że kinem zaraziłem się na dobre i żyję nim po dziś dzień. To wtedy poznałem film od kuchni, obserwując dzień po dniu, jak żmudną pracą jest przygotowanie i kontrola planu zdjęciowego, poznając mnogość funkcji, za które na tym polu walki odpowiadają różni ludzie, i ogólnie jak wiele z operacji militarnej ma kręcenie tego typu produkcji. Przez 12 dni zdjęciowych dane mi było obserwować machinę filmową i zasady jej działania oraz poznawać wszystkich tych, bez których nie jest ona w stanie sobie poradzić - od cateringu i garderobianych, przez wózkarzy i elektryków, po kierownika planu i aktorów. Ci ostatni w hierarchii zespołu pracującego przy filmie plasowali się wyżej niż sam reżyser i producenci, więc dostęp do nich był mocno ograniczony; tym bardziej cieszyłem się, kiedy w końcu dane mi było poznać Robina Williamsa.

Jako statyści pracę na planie zaczynaliśmy o 6 rano, a kończyliśmy niekiedy nawet około 20. Jak dla siedemnastolatka był to długi dzień pracy, ale i tak na całym tym przedsięwzięciu wygrywałem podwójnie: nie dość, że mogłem pochwalić się pierwszą, nawet dobrze płatną pracą (której większość polegała na tym, że podpierało się ściany, czekając, aż zostanie się poproszonym na plan), to w dodatku dane mi było z pierwszej ręki uczyć się tworzenia kina światowej klasy. A wówczas nie każdy miał taką możliwość: plan zdjęciowy, podobnie jak i sami aktorzy odtwarzający główne role w filmie (oprócz Williamsa, z bardziej znanych nazwisk także młody Liev Schreiber oraz Alan Arkin i Mark Margollis), był mocno strzeżony tak przed gapiami, jak i przedstawicielami mediów. Dodatkowo management Williamsa (kierowany przez Marshę Williams, producentkę filmu i ówczesną żonę aktora) zastrzegł sobie w kontrakcie, że nikt postronny nie będzie mógł rozmawiać z aktorem ani robić mu zdjęć. Nie wiedzieli jednak, że sam główny zainteresowany będzie miał nieco inne spojrzenie na całą sprawę.

Fot. Anna Grzesiu-Śliwińska
Nim aktor po raz pierwszy pojawił się na planie, wszyscy pracujący przy filmie zostali poinstruowani przez asystenta reżysera, by w przerwach między ujęciami nie zawracać Williamsowi gitary, bo niełatwa, tragikomiczna postać, w którą aktor wciela się w tym filmie, to potencjalanie oscarowa rola, więc należy dać aktorowi przestrzeń, by przed każdym podejściem do sceny mógł w spokoju nad nią popracować. Żadnych wspólnych zdjęć, żadnych autografów. OK, ma to sens, pomyślałem. W końcu wszyscy tu jesteśmy w pracy.

Williams na planie pojawił się drugiego dnia. Kręcona była scena dialogowa, w której bohater, przemierzając upstrzoną statystami główną ulicę getta, rozmawia ze swoim przyjacielem, fryzjerem-niedoszłym samobójcą (w tej roli Bob Balaban). Scenę kręciliśmy kilka godzin, przy użyciu jazdy i Steadicamu. Wszystko powtarzane w nieskończoność, bo albo ktoś za szybko wszedł w kadr, albo trzeba poprawić tor ruchu kamery, albo bo zaszło słońce. W przerwach między kolejnymi ujęciami wszyscy trzymali się swoich pozycji, by kolejne podejście zacząć bezbłędnie i w miarę możliwości zagrać scenę tak, by nie trzeba było jej znów powtarzać. Niekiedy przerwy te potrafiły trwać do dziesięciu minut, więc zabijało się czas rozmową w tych grupkach, w których akurat się stało. Stojąc tak jak sieroty, wielu statystów w ciągu tych kilku godzin miało okazję zamienić parę słów z amerykańskimi aktorami, ale nikt nie odważył się zagaić rozmowy (czyt. nikt nie chciał wylecieć z roboty). Williams tą nienaturalną ciszą na planie wydawał się lekko skonsternowany - szukał kontaktu wzrokowego z ludźmi, uśmiechał się, ale naszego strachu przed utratą pracy nie udało mu się przezwyciężyć.

Nie dał za wygraną. Następnego dnia postanowił poprawić atmosferę pracy i nie bacząc ani na ustalenia wynikające z kontraktu, ani na barierę językową, zaczął  sam zagadywać do statystów. Ciekawy był kim są, co robią, a ja - wychowany na brytyjskim MTV i Sky One - szybko odnalazłem się w roli nienajlepszego tłumacza z angielskiego na polski i odwrotnie. Po tym przełamaniu pierwszych lodów klimat na planie od razu się poprawił, a gdy zobaczyliśmy Williamsa, jak zachęca innych aktorów do robienia pajacyków i innych wygłupów w trakcie przerw, zrozumieliśmy, że to taki sam człowiek jak my piotrkowscy lokalsi.

Fot. Grzegorz Witorowicz

Na tamtą chwilę Williamsa jako aktora znałem z oglądanych na wideo Hooka (1991) SpielbergaPani Doubtfire (1993) ColumbusaMoskwy nad rzeką Hudson (1984) Mauzrsky'ego i, przede wszystkim, ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów (1989) Weira, gdzie zrobił mi psikusa na całą moją edukację, tworząc postać nauczyciela, któremu nikt nigdy w realu nie był w stanie dorównać. Takim też dobrym mentorem okazał się w roli współpracownika na planie Jakuba kłamcy: ciepłym, dbającym o dobro innych, pełnym empatii dla prowincjonalnych naturszczyków z jakiegoś małego miasteczka we Wschodniej Europie.



Widzicie powyżej tę zmęczoną mordę oznaczoną czerwonym kółkiem? To ja. Tyle ze mnie dotarło do wersji Jakuba kłamcy, która koniec końców trafiła do kin. A materiału ze mną było dużo więcej; w jednej scenie, która rozgrywała się na podwórzu jednej z kamienic Starego Miasta, oprócz Williamsa i Schreibera grało jeszcze tylko dwóch statystów. To w przerwach między ujęciami tej sceny Williams udowodnił swoje gadulstwo, wypytując mnie o miasto i ludzi. Staliśmy w bramie, na zewnątrz padał deszcz, ja swoim łamanym angielskim próbowałem odpowiadać na pytania, a on w przerwach podkreślał, jak bardzo ujęło go, kiedy dzień wcześniej mieszkańcy piotrkowskiej starówki wręczyli mu powitalny bukiet, na który wszyscy zrzucili się po grosiku. Do końca produkcji takich krótkich rozmów mieliśmy jeszcze kilka, zawsze pełnych nieudawanego zainteresowania i aprobaty dla domorosłego językowego pośrednika między polskimi statystami i amerykańskim aktorem. Miło było patrzeć na niego, jak pracuje, doceniając to, że większości ludzi, których odrapane domy stanowią naturalną dekorację do kolejnego jego filmu, raczej się nie przelewa (a on sam jest postrzegany jako dobrodziej, dzięki któremu choć część z nich dostała pracę). Przytulał się ze starszymi paniami, bawił się z dziećmi i ku zdziwieniu polskich byczków z ochrony planu - zachęcał do robienia pamiątkowych zdjęć. Ze śmiesznych anegdot pamiętam, jak bardzo zdziwił się, kiedy pewnego dnia, po powrocie do hotelu, na jednym z polskich kanałów telewizyjnych natknął się na Stowarzyszenie Umarłych Poetów w wersji z polskim lektorem. Mówił, że dawno tak się nie uśmiał, słuchając samego siebie na ekranie.


Choć dla wielu pobyt Williamsa i międzynarodowej ekipy w nieco ponad osiemdziesięciotysięcznym Piotrkowie był nie lada wydarzeniem, znaleźli się i tacy, którym panoszenie się filmowców było wybitnie nie w smak (głównie ci lokalsi, którzy na całym zamieszaniu chcieli coś ugrać, a nawet nie mogli wejść na plan). Opuszczając moje miasto po blisko trzech tygodniach pracy Williams i ekipa 25 października 1997 r. zamieścili na  łamach lokalnej prasy całostronicowe ogłoszenie o następującej treści: 
Marsha i Robin Williams wraz z aktorami i całą ekipą filmową Jakuba kłamcy pragną podziękować mieszkańcom Piotrkowa za użyczenie ulic, budynków, a w szczególności za wspaniałą gościnność i cierpliwość okazaną podczas realizacji zdjęć. Jesteście wszyscy ważną częścią naszej opowieści.

To my dziękujemy, Robin. Ja i moje rodzinne miasto nigdy Cię nie zapomnimy, nawet jeżeli już nie ma Ciebie wśród żywych. A ja sam dziękuję za pokazanie polskiemu nastolatkowi, jak wielką frajdą może być robienie kina. I że można jednocześnie być gwiazdą Hollywoodu i człowiekiem pełnym pokory oraz szacunku dla tych, którym w życiu mniej się poszczęściło.
You will be missed.



Źródła: materiały reklamowe Syrena Entertainment, Warchulińska, A., Piotrków filmowy. 2011: UM Piotrkowa Trybunalskiego.

3 komentarze:

  1. piękny tekst...

    OdpowiedzUsuń
  2. ... szkoda, że sponsorowany na FB, na tragedii chcesz się wybić

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawy komentarz, szkoda, że anonimowy - przytyk chcesz dać, a nie masz odwagi się podpisać.
      Do promocji postów i fanpage'a dopłacam Facebookowi już ponad pół roku - gdyby nie to, 90% osób, które przeczytały tek tekst, nie miałaby pojęcia o jego istnieniu (bo właśnie dzięki przekierowaniu z FB większość tutaj dotrała).

      Nie pozdrawiam,

      Usuń