Stany Zjed., 2014, 121 min.
Produkcja: Kevin Feige, David J. Grant i inni
Reżyseria: James Gunn
Scenariusz: Nicole Perlman, James Gunn
Zdjęcia: Ben Davis
Muzyka: Tyler Bates
Montaż: Fred Raskin, Hughes Winborne, Craig Wood
Kostiumy: Alexandra Byrne
Scenografia:Charlew Wood
Obsada: Chris Pratt, Zoe Saldana, Bradley Cooper, Dave Bautista, Vin Diesel, John C. Reilly, Lee Pace, Glenn Close i inni
Dystrybucja: Disney
FADE IN: Gdy w 2008 r. Marvel podejmował ryzyko, by po raz kolejny spróbować przenieść na ekrany jeden z ich tytułów (Iron Man), nikt nie sądził, że sześć lat później filmy o bohaterach komiksów amerykańskiego wydawcy będą jednymi z najbardziej kasowych produkcji nowego tysiąclecia. Cierpiętniczy Batman i Superman od Detective Comics grzali w kinie miejsce już od dawien dawna, ale to właśnie dzięki ekranizacjom Marvela film superbohaterski trafił do naprawdę szerokiej publiczności, proponując połączenie wyrazistych, na wskroś ludzkich postaci, inscenizacyjnego rozmachu oraz dosyć oryginalnego tonu opowieści - o niebo lżejszego niż to, do czego pryzwyczaiły nas ekranizacje komiksów DC (nieco bardziej "dorosła" druga część Kapitana Ameryki jest tu wyjątkiem potwierdzającym regułę). Gwarantem sukcesu filmów studia okazała się zmyślna strategia fabularnego łączenia kolejnych obrazów, która kazała widzom wracać do kin, by poznać ciąg dalszy historii o perypetiach wciąż rozrastającej się galerii obrońców naszego świata. Rozpisany na fazy przez producenta Kevina Feige'a projekt przedstawiania na ekranie rozległego unwersum Marvela właśnie dotarł do dziesiątej odsłony i z tej okazji studio postanowiło pokazać nam, co się stanie, gdy ze swoją historią wyjdą poza granice naszego układu gwiezdnego.
Bardzo chciałem, żeby Strażnicy galaktyki Jamesa Gunna okazali się najlepszym filmem Marvela. Szanse były duże: po pokazach przedpremierowych w USA do netu wylały się peany od szczęśliwców, którzy obejrzeli film wcześniej niż inni - zachwycano się, że świetnie zrealizowany, pełen humoru, ze zjawiskowym scenariuszem i galerią ciekawych postaci; no po prostu Marvel idealny. Niestety tylko część z tych obserwacji okazała się mieć zakorzenienie w rzeczywistości.
Jest w Strażnikach scena, która świetnie opisuje to, czym ten film jest: po dobrze wykonanym zadaniu Star-Lord (Chris Pratt), przywódca tytułowej ekipy bohaterów z przypadku, pyta resztę zespołu, co w następnej kolejności powinni zrobić ("Something good? Something bad? A bit of both?"). Prawidłową odpowiedzią okazuje się ta ostatnia sugestia, i taki też jest jest cały film Gunna - zbyt typowy dla produkcji ze stajni Marvela, by się jakoś specjalnie nim zachwycać i jednocześnie posiadający w sobie zbyt wiele dobrego, by tak po prostu spisać go na straty (czyt. przyrównać do Iron Man II).
Jako że jest to dziesiąty film Marvela, poniżej znajdziecie 10 powodów, dla których do Strażników galaktyki mam stosunek taki a nie inny - 5 bezsprzecznych pozytywów i 5 elementów, które sprawiają, że cieszenie się tym filmem staje się nieco problematyczne.
Zacznijmy od tego, co dobre:
1. Marvel bawi się w space-operę.
Już przy drugim Thorze widać, było, jak wielkie ciągoty Kevin Feige ma do Gwiezdnych wojen. Po skokach po różnych wymiarach w poprzednich filmach studia przejście do formuły łotrzykowskiego SF w Strażnikach wypada całkiem naturalnie, robiąc z nowej produkcji Marvela zgrabne połączenie tego, co najlepsze u Lucasa i, przede wszystkim, Jossa Whedona i jego Firefly. (Nie bez powodu Nathan Filion - gwiazda tej ostatniej serii - gra tutaj epizod).
Już przy drugim Thorze widać, było, jak wielkie ciągoty Kevin Feige ma do Gwiezdnych wojen. Po skokach po różnych wymiarach w poprzednich filmach studia przejście do formuły łotrzykowskiego SF w Strażnikach wypada całkiem naturalnie, robiąc z nowej produkcji Marvela zgrabne połączenie tego, co najlepsze u Lucasa i, przede wszystkim, Jossa Whedona i jego Firefly. (Nie bez powodu Nathan Filion - gwiazda tej ostatniej serii - gra tutaj epizod).
2. Duet Rocketa i Groota.
Wygenerowani komputerowo gadający szop-psychopata i jego ochroniarz chodzące drzewo - czy w filmie aktorskim to połączenie może "zagrać" na ekranie? Ano może, gdy głosu postaciom użyczają Bradley Cooper i Vin Diesel, a dialogi między nimi polegają na tym, że pierwszej postaci japa po prostu się nie zamyka, a druga wciąż powtarza jedno i to samo zdanie, całą treść wyrażając modulowaniem głosu. Niecodzienna to para, ale chemii nie można im odmówić; nie dziwota, że Groot i Rocket już teraz zostali ochrzczeni nowymi Hanem Solo i Chewiem.
3. Reżyseria: James Gunn.
Wybór człowieka od Robali i Super na współscenarzystę i reżysera Strażników galaktyki niektórym mógł się wydawać ryzykowny, ale okazał się strzałem w dziesiątkę. Niegdysiejszy pracownik niesławnej wytwórni Troma postarał się, by 10. film Marvela - przy całym korporacyjnym wręcz poukładaniu całego projektu pod względem struktury - miał lekko szalone postaci i takie też fabularne wtręty (patrz: scena po napisach, w której powraca bohater uniwersum Marvela, którego ostatni raz na ekranie mogliśmy oglądać w 1986 r.). Na estetykę rodem z Toksycznego mściciela nie ma tutaj co liczyć, ale Gunn na pewno poszedł nieco dalej w ekranowym humorze Marvela. A już na pewno żaden film studia będącego własnością Disneya nie ma takiej ilości żartów z penisem w tle.
4. Drugi plan daje radę.
Dziwna rzecz - największymi atrakcjami Strażników galaktyki okazują się nie Zoe Saldana, Chris Pratt czy Lee Pace, ale aktorzy charakterystyczni zaludniający dalsze plany. Oprócz wcześniej wspomnianych Coopera i Diesla, bardzo miło zaskakują Michael Rooker jako przyszywany ojczym głównego bohatera oraz policjant Johna C. Rilleya, który w tej kosmicznej farsie odnajduje się jak ryba w wodzie. Jednak największym zaskoczeniem filmu jest zapaśnik Dave Bautista, który jako Drax udowadnia, że nie tylko potrafi zagrać osiłka szukającego zemsty za śmierć swojej rodziny, ale ma wyczucie komediowe równie dobre, co weterani ekranu, z którymi przyszło mu dzielić ekran.
5. Odniesienia do popkultury II połowy XX w.
Smutną prawdą dzisiejszego świata jest to, że filmy takie jak ten powstają głównie dla nastolatków. To do ich wyobraźni najmocniej przemawiają obrazy i dźwięki w kinowej sali, to oni chcą i mają czas na to, żeby częściej niż dorośli chodzić do kina (chociażby po to, by mieć wolne od krytycznego, kontrolującego spojrzenia rodziców). Będąc rozrywką głównie dla nastolatków, współczesne hollywoodzkie filmy wakacyjne muszą być robione tak, by pozostawać czytelne dla kogoś, kto urodził się już po roku 2000. Strażnicy galaktyki zdają się całkiem nie respektować tej zasady i ku uciesze starszej widowni serwują nam odniesienia, które dla większości młodziaków mogą okazać się niejasne (m.in. nawiązania do osób takich jak John Stamos, Kevin Bacon i Footloose, czy wcześniej wspomniany ukłon dla całkiem zapomnianej postaci w stingerze po napisach). To wszystko nie jest robione po to, by broń boże kogokolwiek alienować, a wywiedzione jest z fabuły filmu: główny bohater został uprowadzony z Ziemi pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy on sam był jeszcze dzieckiem, więc siłą rzeczy porównania, jakimi operuje pochodzą z lat 80. (podobnie jak słynna już składanka, której słucha na wiekowym, kasetowym walkmanie). Jest w tych wszystkich anachronicznych odniesieniach fajna doza nonszalancji i sprzeciwu wobec paueryzacji materii kinowej, a numer taneczny ilustrowany muzyką Jackson Five to prawdopodobnie najlepsza scena w całym filmie. Gdy ją zobaczycie, będziecie wiedzieć, o czym mówię.
A teraz ta mniej przyjemna część:
6. Żenująco wątli przeciwnicy.
Jeżeli myślicie, że przy drugim Thorze Marvel dał ciała z czarnymi charakterami, Strażnicy zawiodą was jeszcze bardziej. Lee Pace jako Ronan - główne nemesis naszych bohaterów - wydaje się całkiem niewykorzystany, a czas ekranowy, który dostał jest tylko niewiele dłuższy od tego, który dano szumnie reklamowanym występom Thanosa (Josh Brolin) i Kolekcjonera (Benicio Del Toro) - a ich obu w filmie jest tyle, co nic. Poważny to błąd, bo nie od dziś przecież wiadomo, że film superbohaterski jest tak dobry jak dobrym adwersażem dla głównego bohatera jest jego przeciwnik.
7. Zbyt mało czasu na dotarcie się tytułowego zespołu.
Strażnicy galaktyki to historia grupy kosmicznych wyrzutków, początkowo wrogo do siebie nastawionych, którzy zjednoczeni wspólnym wrogiem, łączą siły, by stworzyć zgrany zespół. Zgodnie ze znanym od wieków schematem początkowe animozje i tarcia charakterów z czasem zastępuje zrozumienie potencjału drzemiącego w różnicach pomiędzy członkami grupy i koniec końców wykorzystanie go, by pokonać zagrożenie. Z tego schematu po części korzystano w Avengers i ma on zastosowanie także tutaj. Problem w tym, że historia tworzenia zespołu Avengers trwała pięć filmów, a tu Star-lordowi, Draksowi, Rocketowi, Grootowi i Gamorze dana jest trochę więcej niż godzina, by się nam przedstawić, wzajemnie znienawidzić, pójść po rozum do głowy, zawiązać komitywę i stworzyć sprawnie działają grupę. Trochę mało, żeby wypadło to przekonująco.
8. Muzyka Tylera Batesa. Jednym z najciekawszych nośników wrażeń estetycznych w Strażnikach jest anachroniczny kontrast pomiędzy kosmiczną scenografią, a kolekcją amerykańskiego popu z lat 60. i 70., którego słucha główny bohater (ten miks jest jedyną pamiątką po jego mamie). Rzadko kiedy zdarza się, żeby taka muzyka ilustrowała sceny w sztafażu space opery, i w Strażnikach to zestawienie na pozór niekompatybilnych estetyk wypada świetnie. Gorzej z resztą muzyki ilustracyjnej, za którą odpowiada stały współpracownik Gunna, Tyler Bates. Wklejanie do bólu typowej muzyki filmowej w obraz, który może poszczycić się tak eklektyczną ścieżką dźwiękową, musi przynieść nieciekawe skutki, i tutaj tak właśnie jest.
9. Chris Pratt jako aktor niosący cały film.
Żeby było jasne: nie mam nic przeciwko Prattowi jako aktorowi - chłop ma wygląd, ma ekranową charyzmę, ma ten czar wiecznego dziecka (który kobiety tak kochają), a swoją robotę tak tu, jak w serialu Parks & Recreation wykonuje profesjonalnie. To czego Pratt nie ma, to ten pierwiastek, który pozwala unieść cały film na swoich aktorskich barkach. Bardzo chciałbym, żeby Pratt na ekranie był tak czarującym zawadiaką jak Harrison Ford za czasów pierwszych części Indiany Jonesa, ale niestety nie jest. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
10. To bardziej kolejny element układanki niż osobny film.
Marvel leci w kosmos - od filmu opartego na takim założeniu można było oczekiwać wszystkiego, ale nie tego, że będzie dosyć odtwórczym nośnikiem elementów, które swoje piętnaście minut będą miały dopiero w kolejnych filmach studia (patrz: Thanos, który będzie pociągał za sznurki przez przynajmniej kolejnych kilka filmów). Strażnicy galaktyki - zamiast być odstępstwem od schematu, który nam obiecywano - radośnie powielają inscenizacyjne pomysły, które widzieliśmy w każdym wakacyjnym filmie SF w ostatnich latach (z W ciemność. Star Trek i Thor: Mrocznym światem jako głównymi inspiracjami). No bo ile razy można kończyć film kolosalnym statkiem spadającym na miasto? Za dużo tu naprawdę fajnych pomysłów, żeby całość kończyć tak bloeśnie wyświechtanym motywem.
FADE OUT: Swoją drogą trudno uwierzyć, że to już dziesiąty film Marvela. Dziesiąty w ciągu sześciu lat? Szacunek.
Szanowny kolego Klapsie :)
OdpowiedzUsuńMam w zwyczaju czytać twoje komentarze z wielką uwagą i przyjemnością oraz, co najdziwniejsze, zgadzam się z nimi w zupełności. Dziś jednak pokuszę się o obronę Strażników. Uznałeś go za PRAWIE DOBRY FILM, z czym nie mogę się zgodzić. Moim skromnym zdaniem, nie jest to arcydzieło - co do tego nie ma wątpliwości - natomiast jest to chyba jeden z najlepszych filmów Marvela do tej pory. Twojej argumentacji i krytyce trudno jest coś zarzucić, aczkolwiek nie do końca zgadzam się z punktem 6, 9 i 10. Odniosę się do nich po kolei:
6) Przeciwnik nie musi być dopakowany jak klata Pudziana - musi tylko robić wrażenie potęgi i być odpowiednio przerysowany. A to się w filmie udało. Oczywiście, że w porównaniu z np. Lokim + Thessaract + armia z kosmosu Ronan jest cienki jak sik komara, ale daje radę!
9) Nie da się ukryć, że Chris Pratt nie jest zawadiacki i nie udaje mu się trzymać filmu na swoich barkach. Ale nie musi! Po to ma niezrównanego Rocketa i Groota, Draxa Niszczyciela o mentalności wiejskiego myśliciela po jabcoku i ładnej buzi Zoe Saldany, która, o dziwo, wypada bardzo przekonująco jako zabójczyni.
10) Ten punkt jest odrobinę nietrafiony moim zdaniem. Przecież ta strategia nie jest nowa! Niemal każdy z dziesięciu filmów Marvela jest kolejnym punktem. This is showbusiness! Parafrazując klasyka filmu polskiego - Wonski! Nie obcina się kurze złotych jaj! Inną sprawą jest to, że Marvel konsekwentnie buduje sobie pełne uniwersum. I robią to naprawdę nieźle.
To chyba wszystko, co chciałem z siebie wyrzucić.
Pozdrawiam cię serdecznie kolego z grupy:)
No i taki komentarz to ja rozumiem :)
UsuńPozwolisz, że odrazu przejdę do repliki konkretnych argumentów.
6) Nie zgodzę się, że w filmie udało się pokazać potęgę czarnych charakterów - Thanos, który miał być tutaj zakulisowym mastermindem wszystkiego, nic tylko siedzi na tym tronie i tylko snuje wizje potęgi (a tak naprawdę do tej pory zrobił tyle, że nie ma jeszcze ŻADNEGO infinty stone - a podobno tylko na tym mu zależy). Ronan z kolei rzuca na lewo i prawo mroczne monologi o niszczeniu światów, ale jego znaczenie tak naprawdę w tym filmie robi jedna postać - Drax, którego ciągłe nawiązywanie do faktu, że zabił mu rodzinę, sprawia, że Ronan nie jest czarnym charakterem tylko z nazwy. Trochę słabo.
9) Mnie również podoba się fakt, że im dalej w film, tym bardziej z historii jednej osoby przechodzimy do bohatera zbiorowego. Jednak jak pisałem w pkt. 6., dali zespołowi za mało czasu na to, żeby to przejście było pełne, i dlatego koniec końców można odnieść wrażenie, że zaczynamy film jednym bohaterem (w bardzo fajnym nawiązaniu do "Poszukiwaczy zagionionej Arki") i nim kończymy. Gdyby dali chociaż dodatkowy kwadrans na dotarcie się zespołu, na pewno wyszłoby lepiej.
10) Oczywiście, że strategia nie jest nowa - i właśnie fakt, że mamy tu tak typowe zastoosowanie tej formuły, jest na mocny minus tego filmu. Bo okazuje się, że szumne deklaracje o łamaniu schematów ograniczyły się wyłącznie do tego, że mamy bardziej niecodziennych bohaterów i nieco mocniejszy humor. Ta struktura już trzeszczała przy drugim Thorze. Ubranie jej w nowe fatałaszki nie dokńca robi robotę.
A film jak najbardziej mi się podobał - to jest świetna rozrywka na lato, ale na pewno nie tak odkrywcza, jak świat zdaje się uważać. Doceniam dobrą robotę, ale jako fan Marvela po dziesiątym filmie oczekuję więcej pomysłowości - inaczej w końcu zazniemy to oglądać z takim znużeniem, jak dzisiaj oglądamy kolejne części "Szklanej pułapki" ;)
Pozdrawiam
/PS przed tekstem. JAK DOBRZE ŻE MAM NAWYK KOPIOWANIA TEGO CO NAPISAŁEM. Komentarz się wysypał za pierwszym razem....
OdpowiedzUsuńMarvel tym filmem zjednał sobie nowych fanów. Bo tak jak na przykład ja - żygający wszystkimi tymi wymoczkami w obcisłych strojach z lajkry (tak, to o Andrew Garfieldzie), tak tutaj poczułem się jak podczas seansu Indiany Jones, na którym to byłem w kinie (i nie piszę tutaj oczywiście o części z czaszką w tytule). Dostałem ZAJEBISTĄ przygodę
Odnosząc się do punktówpunktu 9.
" dali zespołowi za mało czasu na to, żeby to przejście było pełne" Kuurde i dobrze. To właśnie było świetne. W stylu ty, ty i ty i biegniemy :) To widz musi ogarnąć co się dzieje, a nie bohaterowie. Oni sobie poradzą. A Pratt jest zawadiaką. No i kobiety kochają czar wiecznego chłopca a nie dziecka :). I faktem jest że oczy mu błyszczą jak Michaelowi J. Foxowi w Back to Future. Ma to coś, co powoduje że najpierw działa, później myśli.
Co mi się nie podobało? Końcówka i motyw z tańcem. To było żenujące i takie .... disneyowskie. A w scenie po napisach i postaci o której piszesz, to panowie od modellingu nie odrobili lekcji. Wygląda zupełnie inaczej niż ta z lat 80-tych. A szkoda!!
Summa summarum 9/10
"A w scenie po napisach i postaci o której piszesz, to panowie od modellingu nie odrobili lekcji. Wygląda zupełnie inaczej niż ta z lat 80-tych."
UsuńAle wygląda jak w oryginalnych komiksach. Mam wrażenie, że wersja z lat osiemdziesiątych to był kompromis z niedostatecznym poziomem efektów specjalnych.
Motyw z tańcem był świetny. Nie dość, że zabawny, to jeszcze w świetle jednego z wątków przewodnich w filmie ("tyle ras w kosmosie i każda z inną kulturą, na którą trzeba brać poprawkę") całkowicie naturalna. Biedna ofiara tego numeru miała całkowite prawo się zatrzymać i zastanowić, jaką to znowu magię osobnik przed nią przyzywa szamańskim tańcem na jej zgubę. Z kolei tancerz już kątem oka widział, co się kroi z boku i ładnie wykorzystał to osłupienie.
W latach 80-tych po prostu posiłkowali się niziołkami i charakteryzacją. Komiksowego pierwowzoru nie znam. Muszą się więc zdecydować Albo realizują wizje scenarzystów komiksowych, albo odnoszą się do postaci filmowej z lat 80-tych :) Wydaje mi się więc że lepszym wyborem byłby ukłon w stronę "starszych" widzów.
UsuńZostanę przy swoim z tańcem. Tak jak przez cały film czułem autentyczną złość i zacietrzewienie u Ronana, tak tutaj było to niezrozumiałe.
"miała całkowite prawo się zatrzymać i zastanowić, jaką to znowu magię osobnik przed nią przyzywa " - naprawdę? Gdy robił wszystko by wylądować i rozpiżdżyć planetę, teraz stał się widownią?? O nie... Nie czekałbym :)
Jednak to wszystko jest nieważne!! Dałem 9/10 + petardę.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńStrażnicy Galaktyki to jeden z moich ulubionych filmów s-f. Nie dawno obejrzałem Avengers Infinity War, w którym również pojawili się ci superbohaterowie. Mam w domu pokaźną kolekcję gadżetów związanych z tymi filmami. Przeważnie nabywam je na Ebay-u lub w dobrych sklepach online - https://4gift.pl/gadzety/gadzety-filmowe/avengers-infinity-war-gadzety-z-filmu. Z niecierpliwością czekam na czwartą odsłonę Avengers, bo trzecia zakończyła się niezwykle ciekawie.
OdpowiedzUsuń