poniedziałek, 15 października 2012

[SZYBKI KLAPS!] BITWA POD WIEDNIEM



















(September Eleven 1683)
Włochy/Polska, 2012, 131 min.
Reż. Renzo Martinelli
Dystrybucja: Monolith

Polacy to jednak zawistne bestie. Gdy w końcu nasi Rodacy mogą podpisać się pod filmem (nieważne że włoskim), który ociera się o geniusz, wszyscy nasi krytycy jak jeden mąż wieszają na nim psy. Dostaje się przerysowanemu Leopoldowi Habsburgowi Adamczyka, niekonsekwentnej Eleonorze Lotaryńskiej Bachledy-Curuś, pozbawionym znaczenia epizodom OlbrychskiegoSzyca; nie podobają się  nielogiczności scenariusza, anachroniczna symbolika i błędy w odtwarzaniu heraldycznych szczegółów siedemnastowiecznych wojsk. A przecież wystarczy spojrzeć na całe to przedsięwzięcie nieco przymrużonym okiem, by docenić socjologiczną głębię i formalne bogactwo Bitwy pod Wiedniem, o popkulturowej erudycji jej twórców nie wspominając.

Kluczem do zrozumienia filmu Renzo Martinelliego jest kinematografia niejakiego Eda Wooda (1924-78). Ten wybitny amerykański producent, scenarzysta i reżyser - choć przez współczesną mu publikę podobnie wyszydzany jak twórcy Bitwy - po dziś dzień wspominany jest przez historyków kina, a jego nazwisko znane jest wszystkim kinofilom. Choć w swym dorobku miał westerny, komedie i dramaty, filmowym dokonaniem, za które zapamiętał go świat, jest Plan dziewięć z kosmosu (1959) - powstający praktycznie bez budżetu fantastyczno-naukowy moralitet o batalii Ziemian z inwazją kosmicznych istot na małe amerykańskie miasteczko. Film ten jest szczytowym osiągnięciem tego kuriozalnego nurtu kina lat 50., w którym strach przed nuklearną konfrontacją zachodniej demokracji z radzieckim komunizmem leczono ekranowymi zapasami Amerykanów z zastępami Marsjan, przerośniętych mrówek i innych wynaturzeń symbolizujących krwiożerczych Rosjan - a wszystko wzbogacone tandetnymi walorami produkcyjnymi. Włoski reżyser Bitwy pod Wiedniem, inspirując się tą genialną metodą społecznego katharsis, dziś przynosi ukojenie chrześcijańskiemu światu, w konwencji historio-fantasy przypominając europejską wiktorię nad siłami niejakiego Kara Mustafy (Enrico Lo Verso), który Bazylikę Św. Piotra niecnie przemienić chciał w meczet.

Podobnie jak Wood w Planie dziewięć z kosmosu Martinelli w swoim niezrozumianym arcydziele stosuje formułę tandetnego kina klasy C, by opowiedzieć podnoszącą na duchu historię świata ratowanego od zagłady. Pomimo posiadania dużo większego budżetu niż jego mistrz sprzed ponad pół wieku, włoski reżyser świadomie robi tak, by wszytko wyglądało i brzmiało jak najgorzej: nagrywany w poście dźwięk źle zsynchronizowany z ruchem warg aktorów, charakteryzacja jak z filmowych przerywników gier komputerowych z lat 90. oraz koszmarne tła i wybuchy tworzone najwidoczniej na procesorach z tej samej ery. Mało subtelna muzyka brutalnie daje do zrozumienia, jak powinniśmy odbierać daną scenę (groza, smutek, oniemienie),  podczas gdy tolerancyjny mnich-cudotwórca Marko (F. Murray Abraham) - główny bohater tego mądrego filmu - po raz kolejny korzysta z okazji, by udowodnić swoim oponentom, że to jego Bóg jest lepszy od ich boga, koniec i kropka. Wszystko jak najbardziej zaplanowane przez twórców, skrupulatnie przemyślane, będące diabelnie inteligentnym hołdem dla osiągnięć kina ery atomowej trwogi. Stąd świadome przekłamania historyczne, stąd nierówne aktorstwo także polskiej części obsady -  wszystko,po to, by uzyskać ten sam efekt, co Ed Wood 50 lat temu w analogicznym okresie naszych dziejów, kiedy to dwa pomysły na świat o mały włos nie doprowadziły do jego końca

Zachwalać niecodziennie dobry film Martinelliego to jak przekonywać, że Ziemia jest okrągła, dlatego też skończmy tę niepotrzebną apologię dzieła, które w zupełności broni się samo. Bo Bitwa pod Wiedniem to niecodzienne osiągnięcie popkultury XXI w. - film, w którym twórczo odtworzono tandetną formułę kina napędzanego strachem, by dać nam pocieszenie w czasach, gdy widmo zagłady znów wisi nad światem.

(oklaski)


(1 x KLAPS! = film wybitny)

Źródła: materiały dystrybutora, Stopklatka

6 komentarzy: