Á propos dni: poniżej pokrętne przemyślenia na temat tytułów obejrzanych na festiwalu przez ostatnich kilka.
Mary Elizabeth Winstead coś nie może przedostać się do pierwszej ligi hollywoodzkich aktorek - albo gra ogony w dużych produkcjach (jak w ostatnich dwóch częściach Szklanej pułapki) albo pierwszoplanowe role w filmach dużo mniejszego kalibru (nowe Coś, Scott Pilgrim kontra Świat). A szkoda, bo dziewczyna ma talent, czego najlepszym przykładem jest Smahed - historia młodej nauczycielki z problemem alkoholowym. Winstead w filmie Jamesa Ponsoldta gra w duecie z Aaronem Paulem (znanym lepiej jako diler Jessie z serii Breaking Bad), i oboje dają aktorski koncert, który zadziwia maestrią - biorąc pod uwagę staż obojga aktorów. Zero fałszu, zero mizdrzenia się do widza i - co najważniejsze - z antyalkoholowym moralizatorstwem zamienionym na analizę rozpadających się relacji. Film bierze udział w Konkursie Głównym tegorocznej edycji Off Plus Camery i miło by było, gdyby jakąś nagrodę dostał, bo rzeczywiście zasługuje (a rolą Winstead na pewno).
Nie miałem okazji, żeby na obrazie Katarzyny Rosłaniec powyżywać się, kiedy przetaczał się przez polskie kina, więc skorzystam z festiwalowej okazji (film bierze udział w Konkursie Polskich Filmów Fabularnych). Jeżeli Galerianki były dla was zbyt protekcjonalne w patrzeniu na świat dzisiejszych gimnazjalistów, Bejbi blues może okazać się całkiem do zniesienia. Podczas gdy poprzedni film Rosłaniec jeszcze jako tako starał się zrozumieć kontekst społeczno-ekonomiczny opisywanych patologii (akcja działa się w gospodarczo podupadłej Łodzi), Bejbi blues - którego akcję osadzono w Warszawie - źródło problemów głównej bohaterki (ekranowy debiut znanej z Nieulotnych Magdaleny Berus) upatruje w babilońskim charakterze stolicy i wiecznym nienasyceniu jego mieszkańców. Główna bohaterka, nastoletni ojciec jej dziecka, czy jej wyrodna matka - wszyscy chcą wszystkiego i chcą tego natychmiast (wzbraniając się przed konsekwencjami, jakie niosą za sobą ich zachcianki), a pokazane jest to w tak sztuczny sposób, że trudno ten obrazek traktować jako odzwierciedlenie rzeczywistości (nawet tej warszawskiej). O demonizację młodego pokolenia w jej filmach chciałem zapytać twórczynię podczas sesji Q and A, która miała się odbyć po seansie, ale - takie moje szczęście - reżyser na pokaz się rozchorowała i z całej tej imprezy pozostał mi tylko poprojekcyjny blues.
(3 x KLAPS! = przeciętny film)
Siedemdziesięciolatek Christopher Walken to jeden z najbardziej wyrazistych aktorów Ameryki. Ceniony za role w Łowcy jeleni (1980) Cimino i Króla Nowego Jorku (1990) Ferrary, wielokrotnie parodiowany za charakterystyczny sposób mówienia, Walken w ostatnich dekadach grał głównie role niewymagające od aktora specjalnego wysiłku. Większości reżyserów wystarczył Walken grający Walkena i było po sprawie (no, może za wyjątkiem Todda Solondza i jego zeszłorocznego Czarnego konia). Tym przyjemniejszym zaskoczeniem jest A Late Quartet Zilbermana, w którym aktorowi ktoś w końcu dał zagrać rolę godną jego talentu, w dodatku główną. Walken w filmie Zilbermana wciela się w postać nowojorskiego wiolonczelistę, centralną postać słynnego kwartetu smyczkowego (pozostała trójka to Catherine Keener, Phillip Seymour Hoffman i Mark Ivanir). Gdy lider zostaje zdiagnozowany z chorobą Parkinsona, przyszłość kwartetu i długoletnich wzajemnych relacji współpracowników zostaje postawiona pod znakiem zapytania. Najbardziej w A Late Quartet cieszy fakt, że osadzenie historii czworga bohaterów w świecie muzyki poważnej nie sprowadza się wyłącznie do ciekawej scenerii dla przedstawienia uniwersalnych kwestii godzenia się ze swoją starością czy współzawodnictwa w grupie. Świat muzyków w żadnym wypadku nie jest pokazany naskórkowo, a miłość do muzyki i ludzi, którzy żyją Bachem, widoczna jest niemalże w każdej scenie filmu. Jeżeli Mebelki Leny Dunham są trafnym portretem uprzywilejowanych dzieci nowojorskich artystów, A Late Quartet to bardzo dobry obraz samych rodziców, z dziećmi w tle.
W klubie festiwalowym (B4, ul Bracka) przy drinach z Odiem Hendersonem rozmawiałem wczoraj o reakcjach publiczności na filmy jego sekcji Black American Cinema. Okazuje się, że kino Afroamerykańów na Off Plus Camerze ma dobre branie, a programer chwali sobie kontakt z polską publiką. Niestety, jak to w naszym pięknym kraju bywa, zdarzył się jeden debil, który wyjechał z rasistowskimi komentarzami podczas projekcji. Temu panu, kimkolwiek jest, już podziękujemy - festiwal taki jak ten organizowany jest po to, żeby ludzi łączyć, a nie odwrotnie. Z takimi komentarzami to na zlot ONRu.
Źródła: Off Plus Camera, Treespot
mój Josh!
OdpowiedzUsuń