Reżyseria: Gareth Edwards
Produkcja: Yoshimitsu Banno, Bob Ducsay, Alex Garcia
Reżyseria: Gareth Edwards
Scenariusz: Max Borenstein, Dave Callaham
Zdjęcia: Seamus McGarvey
Montaż: Bob Ducsay
Muzyka: Alexandre Desplat
Scenografia: Owen Paterson
Kostiumy: Shren Davies
Obsada: Bryan Cranston, Juliette Binoche, Ken Watanabe, Aaron Taylor-Johnson i inni
Dystrybucja: Warner Bros.
Strefa X (2010), niskobudżetowy debiut Brytyjczyka, to produkcja nietypowa z kilku powodów. Pracując nad tą historią dwojga ludzi przemierzających tereny Ameryki Środkowej opanowane przez kosmitów, Edwards był sam sobie scenarzystą, reżyserem, operatorem, montażystą, scenografem i specem od efektów specjalnych (właśnie jako magik od CGI zaczynał w BBC). Co ciekawe, w samym filmie spektakularnych zdjęć trikowych z potworami z kosmosu mamy jak na lekarstwo - Edwards jest zwolennikiem metody, gdzie ekranowe atrakcje skrzętnie się dawkuje, by pokazując mniej, osiągnąć większe zaangażowanie widza w tajemnice świata przedstawionego. Sposób prezentacji ze swojego niskobudżetowego debiutu przeniósł do kosztującej $160 mln Godzilli, i nie każdy jest z tego zadowolony.
Główna krytyka, jaka pojawia się w stosunku do nowej Godzilli, dotyczy tego, że tytułowego bohatera w pełnej krasie widzimy z rzadka, w dodatku na ekranie po raz pierwszy pojawia się on dopiero mniej więcej w połowie ponad dwugodzinnego filmu. Guillermo dle Toro w podobnie inspirowanym japońską popkulturą Pacific Rim dał nam na do woli napatrzeć się na kaiju niszczące miasta - w Godzilli tej przyjemności zaznamy tak naprawdę dopiero w trakcie ostatnich dwudziestu minut filmu. W niedawnym wywiadzie dla Hollywood Reporter scenarzysta filmu Max Borenstein bronił wyborów swoich i Edwardsa, powołując się na inspirację Szczękami (1975) Spielberga, gdzie z pełną prezentacją monstrum podobnie czekano do finału - jak się okazało, ku uciesze widzów (wyniki box office'u mówią same za siebie). Dla mnie panowie wcale nie muszą tłumaczyć się ze swoich wyborów - potworów w filmie jest dokładnie tyle, ile powinno być, biorąc pod uwagę przyjętą konwencję (stawiający na realizm film katastroficzny), a i tak o niebo więcej niż w niedawnym Projekt: Monster Matta Reevesa (swoją drogą jednego z najlepszych filmów found footage ogólnie).
Skoro już o Projekt: Monster mowa (srsly, jakim debilem trzeba być, żeby tytuł Cloverfield tak właśnie przetłumaczyć?): nowa Godzilla bierze z filmu Reevesa nie tylko metodę dawkowania wizualnej informacji związanej z główną atrakcją filmu - także projekt postaci mocno inspirowany jest tym, co przechadzało się w Cloverfield po Nowym Jorku. Czyli co, Godzilla wygląda jak tamto szkaradztwo? Nie, ale w tej hollywoodzkiej inkarnacji Godzilli - w odróżnieniu od pomyłki, jaką była wersja Ronalda Emmericha z 1998 - naprzeciwko potwora staje przeciwnik bardziej adekwatny gabarytowo niż mrówki w postaci amerykańskiej armii. (I nie piszcie mi tu, że to spoiler, bo pokazywali już to w zwiastunie).
To powinowactwo z Cloverfieldem też idzie zrozumieć - w końcu jak już się na kimś wzorować, to na tych najlepszych, prawda? Czego jednak nie można wybaczyć, to braku zdecydowania w tym, czym nowa Godzilla w zasadzie ma być jako film. Edwards i Bornstein rozpoczynają swój obraz, stawiając na ciekawe postaci i ich relacje - na tym etapie bohaterem jest Amerykanin pracujący w japońskiej elektrowni (świetny Bryan Cranston), który próbuje wyjaśnić tajemnicę awarii, którą życiem przypłaciła jego żona (Juliette Binoche, całe dwie minuty na ekranie). Te pierwsze kilkadziesiąt minut filmu przypomina wszystko, co najlepsze w Strefie X, gdzie dziwne zjawiska stanowiły jedynie ciekawe tło do pogłębiania rysunku postaci. Wszystko fajnie, ale co z tego, skoro jedną ryzykowną decyzją scenarzysty sytuacja w Godzilli zmienia się o 180 stopni, przyjemnie ospała dotąd fabuła jak oszalała nagle rusza z kopyta, a na pierwszy plan wysuwa się mało ciekawy syn bohatera grany przez Aarona Taylora-Johnsona. By nie kojarzyć aktora z wygadaną i mocno nerdową rolą z dwóch części Kick-Assa, postanowiono go mocno wyciszyć i nadać jego postaci lekko melancholijny charakter - w efekcie rzeczywiście nijak ma się on do młodzika z komiksów Marka Millara, ale jego wojskowy bohater bardziej sprawia wrażenie pasywnego obserwatora wydarzeń niż zdeterminowanego ojca, męża i żołnierza, którego chcielibyśmy widzieć na ekranie. Do tego dochodzi reszta postaci - równie pustych i boleśnie typowych dla tego typu kina: nieprzejednany, surowy generał (David Strathairn), naukowiec, którego nikt nie chce słuchać (Ken Watanabe), opiekuńcza pielęgniarka (Elizabeth Olsen) - jest nawet dziecko, które w trakcie ewakuacji zgubiło się rodzicom. Klisza pogania kliszę.
A teraz najlepsze: wszystko to nie jest dziełem przypadku czy błędem filmowców, tylko skrzętnie przemyślaną strategią, będącą ukłonem w stronę gatunku, z którego Hollywood wypożyczył bohatera. To jest film o Godzilli, a z tego, co pamiętam z oryginałów, w filmach o japońskim potworze ludzie zawsze byli najmniej ważni. Tam gwiazdą jest sama gojira, a cała reszta pozostaje pretekstowa i schematyczna jak otoczenie bohatera w filmach o agencie 007. I dlatego też przez drugą godzinę nowej Godzilli rzeczywiście oglądamy pierwszy plan stopniowo przytłaczany kolosalnym potworem, który tutaj - zgodnie z japońską tradycją - jest mimowolnym obrońcą ludzkości, który przybywa, by przywrócić równowagę w przyrodzie. Nie dajmy się oszukać: Edwards i Borenstein dobrze wiedzą, co robią - to my nie rozumiemy, jaki bardzo japoński film próbują zrobić. Ta pierwsza, przegadana, typowo europejska godzina to tylko wprowadzenie do filmu właściwego - bez tego łącznika twórcy nie mogliby na poważnie pokazać kinomanom świata Zachodu przerośniętego jaszczura ziejącego błękitnym snopem energii. A pokazać musieli. Bo taka właśnie jest gojira.
Patrz, ogon! W ten oto sposób tytułowego bohatera oglądamy przez większą część filmu. |
Główna krytyka, jaka pojawia się w stosunku do nowej Godzilli, dotyczy tego, że tytułowego bohatera w pełnej krasie widzimy z rzadka, w dodatku na ekranie po raz pierwszy pojawia się on dopiero mniej więcej w połowie ponad dwugodzinnego filmu. Guillermo dle Toro w podobnie inspirowanym japońską popkulturą Pacific Rim dał nam na do woli napatrzeć się na kaiju niszczące miasta - w Godzilli tej przyjemności zaznamy tak naprawdę dopiero w trakcie ostatnich dwudziestu minut filmu. W niedawnym wywiadzie dla Hollywood Reporter scenarzysta filmu Max Borenstein bronił wyborów swoich i Edwardsa, powołując się na inspirację Szczękami (1975) Spielberga, gdzie z pełną prezentacją monstrum podobnie czekano do finału - jak się okazało, ku uciesze widzów (wyniki box office'u mówią same za siebie). Dla mnie panowie wcale nie muszą tłumaczyć się ze swoich wyborów - potworów w filmie jest dokładnie tyle, ile powinno być, biorąc pod uwagę przyjętą konwencję (stawiający na realizm film katastroficzny), a i tak o niebo więcej niż w niedawnym Projekt: Monster Matta Reevesa (swoją drogą jednego z najlepszych filmów found footage ogólnie).
Skoro już o Projekt: Monster mowa (srsly, jakim debilem trzeba być, żeby tytuł Cloverfield tak właśnie przetłumaczyć?): nowa Godzilla bierze z filmu Reevesa nie tylko metodę dawkowania wizualnej informacji związanej z główną atrakcją filmu - także projekt postaci mocno inspirowany jest tym, co przechadzało się w Cloverfield po Nowym Jorku. Czyli co, Godzilla wygląda jak tamto szkaradztwo? Nie, ale w tej hollywoodzkiej inkarnacji Godzilli - w odróżnieniu od pomyłki, jaką była wersja Ronalda Emmericha z 1998 - naprzeciwko potwora staje przeciwnik bardziej adekwatny gabarytowo niż mrówki w postaci amerykańskiej armii. (I nie piszcie mi tu, że to spoiler, bo pokazywali już to w zwiastunie).
To powinowactwo z Cloverfieldem też idzie zrozumieć - w końcu jak już się na kimś wzorować, to na tych najlepszych, prawda? Czego jednak nie można wybaczyć, to braku zdecydowania w tym, czym nowa Godzilla w zasadzie ma być jako film. Edwards i Bornstein rozpoczynają swój obraz, stawiając na ciekawe postaci i ich relacje - na tym etapie bohaterem jest Amerykanin pracujący w japońskiej elektrowni (świetny Bryan Cranston), który próbuje wyjaśnić tajemnicę awarii, którą życiem przypłaciła jego żona (Juliette Binoche, całe dwie minuty na ekranie). Te pierwsze kilkadziesiąt minut filmu przypomina wszystko, co najlepsze w Strefie X, gdzie dziwne zjawiska stanowiły jedynie ciekawe tło do pogłębiania rysunku postaci. Wszystko fajnie, ale co z tego, skoro jedną ryzykowną decyzją scenarzysty sytuacja w Godzilli zmienia się o 180 stopni, przyjemnie ospała dotąd fabuła jak oszalała nagle rusza z kopyta, a na pierwszy plan wysuwa się mało ciekawy syn bohatera grany przez Aarona Taylora-Johnsona. By nie kojarzyć aktora z wygadaną i mocno nerdową rolą z dwóch części Kick-Assa, postanowiono go mocno wyciszyć i nadać jego postaci lekko melancholijny charakter - w efekcie rzeczywiście nijak ma się on do młodzika z komiksów Marka Millara, ale jego wojskowy bohater bardziej sprawia wrażenie pasywnego obserwatora wydarzeń niż zdeterminowanego ojca, męża i żołnierza, którego chcielibyśmy widzieć na ekranie. Do tego dochodzi reszta postaci - równie pustych i boleśnie typowych dla tego typu kina: nieprzejednany, surowy generał (David Strathairn), naukowiec, którego nikt nie chce słuchać (Ken Watanabe), opiekuńcza pielęgniarka (Elizabeth Olsen) - jest nawet dziecko, które w trakcie ewakuacji zgubiło się rodzicom. Klisza pogania kliszę.
Sorry, nie ten film. |
A teraz najlepsze: wszystko to nie jest dziełem przypadku czy błędem filmowców, tylko skrzętnie przemyślaną strategią, będącą ukłonem w stronę gatunku, z którego Hollywood wypożyczył bohatera. To jest film o Godzilli, a z tego, co pamiętam z oryginałów, w filmach o japońskim potworze ludzie zawsze byli najmniej ważni. Tam gwiazdą jest sama gojira, a cała reszta pozostaje pretekstowa i schematyczna jak otoczenie bohatera w filmach o agencie 007. I dlatego też przez drugą godzinę nowej Godzilli rzeczywiście oglądamy pierwszy plan stopniowo przytłaczany kolosalnym potworem, który tutaj - zgodnie z japońską tradycją - jest mimowolnym obrońcą ludzkości, który przybywa, by przywrócić równowagę w przyrodzie. Nie dajmy się oszukać: Edwards i Borenstein dobrze wiedzą, co robią - to my nie rozumiemy, jaki bardzo japoński film próbują zrobić. Ta pierwsza, przegadana, typowo europejska godzina to tylko wprowadzenie do filmu właściwego - bez tego łącznika twórcy nie mogliby na poważnie pokazać kinomanom świata Zachodu przerośniętego jaszczura ziejącego błękitnym snopem energii. A pokazać musieli. Bo taka właśnie jest gojira.
(2 x KLAPS! = całkiem dobry film)
FADE OUT: Nieprzekonanych zapraszam do posłuchania samego reżysera. Wydaje się, że wie, co robi.
FADE OUT: Nieprzekonanych zapraszam do posłuchania samego reżysera. Wydaje się, że wie, co robi.
Nie rozumiem ludzi, którym nie podobał się ten film. Pewnie nie widzieli poprzedniej amerykańskiej wersji :-D
OdpowiedzUsuńNawet nie ma co porównywać :)
UsuńFilm jest już dostępny w necie i to w dobrej jakości na stronie: http://godzilla-lektorpl.end.pl/
OdpowiedzUsuńJest też dostępny w kinach - dla tych, którzy filmy kinowe wolą oglądać...w kinie.
UsuńCałkiem przyjemny film, choć pierwsza godzina faktycznie nieco nuży, ale druga połowa filmu wynagradza niezbyt ciekawych ludzkich bohaterów (z całą pewnością więcej emocji dostarczały potwory, SPOILER a wykorzystanie atomówki w ramach romantycznego prezentu... no czegoś takiego to jeszcze nie widziałam). A jak pięknie Godzilla potrafi zionąć, no cudo ;)
OdpowiedzUsuńZa ten wyziew na końcu filmowcy mają u mnie największego plusa: przy całej tej "relaistycznej" konwencji nie zapomnieli, czym jest Godzilla - z całym dobrodziejstwem campowego inwentarza.
Usuń