Wielka Brytania, 2013, 97 min.
Reż. Jon S. Baird
Dystrybucja: 9th Plan
Brud Jona S. Bairda to adaptacja powieści Irvine'a Welsha wydanej w 1998 r. I jak wszystkie dobre adaptacje prozy Szkota (Trainspotting, Acid House), by wzbudzić zainteresowanie widza, światło dzienne powinna była ujrzeć w tej samej dekadzie, co jej podstawa scenariuszowa.
W drugiej połowie lat 90., po kasowym i krytycznym sukcesie Trainspotting Danny'ego Boyle'a, szkockie nizinne pejzaże Welsha miała swoje pięć minut. Znalazły się pieniądze na adaptację jego zbioru opowiadań The Acid House z '94, a charakterystyczny idiom edynburczyka sprawił, że wszyscy filmowi gangsterzy od tamtego czasu chcieli bluźnić tak pięknie jak psychopatyczny Begbie z Trainspotting. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie tamte adaptacje Welsha, fala brytyjskiego kina gangsterskiego, która zalała świat na początku tego wieku, nie miałaby z czego wypłynąć. W ten sposób szkockiemu autorowi swoją karierę zawdzięczają nie tylko Ewan McGregor i Danny Boyle, ale prawdopodobnie też Guy Richtie, Jason Statham i Vinnie Jones.
Minęło ponad 15 lat od tamtych czasów, nurt podszytego czarnym humorem brytyjskiego kina sensacyjnego zdążył zjeść swój ogon, a filmy z Wysp ogólnie miały okazję zapuścić się w dużo ciekawsze rejony (patrz: Martin McDonagh, Andrea Arnold, Ben Weathley). I oto nagle, ni stąd, ni zowąd, pojawia się pomysł, by Brud - Welsha skandalizującą powieść policyjną z 1998 r. - przenieść na ekran, i zrobić to tak, jakby czas stanął właśnie na tej dacie.
Goszczący właśnie na naszych ekranach Brud Jona S. Bairda ogląda się bardzo przyjemnie (jeżeli tak można powiedzieć o filmie będącym opowieścią o policjancie, który jest szują, ćpunem, alkoholikiem i dziwkarzem); tzn. ogląda się przyjemnie do czasu, gdy przypływ nostalgii za estetyką kina lat 90. w nas nie wygaśnie i nie zorientujemy się, że patrzymy na może i niegłupi film ze świetną obsadą, ale spóźniony o dobrych kilkanaście lat. Bo Brud jest opowiedziany tak, jakby scenarzysta i reżyser w edukacji filmowej rzeczywiście zatrzymał się gdzieś na Human Traffic (1999) Justina Kerrigana: mamy tu i charakterystyczną narrację bohatera z offu, i krótkie scenki rodzajowe będące zobrazowaniem jego komentarzy; jest tu także to typowe przemieszanie rzeczywistości z majakami oraz to, co dla Welsha akurat jest znakiem rozpoznawczym - dosadny humoru połączony z rzeczywistym dramatem.
James McAvoy to świetny aktor i w sumie to głównie dzięki jego odwadze (i sprawnemu montażowi) tę historię wykolejonego edynburskiego policjanta ogląda się tak dobrze. Reszta obsady, choć także z brytyjskiej pierwszej półki (Eddie Marsan, Jim Broadbent, Jamie Bell), w tym półtoragodzinnym filmie dostaje zbyt mało do zagrania, by mogli pokazać, co naprawdę potrafią. Wszyscy są tutaj dodatkiem do intrygi postaci McAvoya, która stara się wymiksować policyjnych kolegów z wyścigu po awans na jakiejś zapyziałej komendzie w Edynburgu. I jeżeli ten pomysł na fabułę nie brzmi jakoś super interesująco, to dlatego, że właśnie taki jest - niespecjalnie ciekawy, szczególnie dla tych, którzy nie są fanami specyficznej prozy Irvine'a Welsha.
Jako film, Brud w zasadzie nie ma jakichś rzucających się w oczy formalnych mankamentów; no może poza faktem, że wątki dramatyczne wchodzą dopiero w momencie, kiedy zabawy w ekscesy głównego bohatera mamy już po dziurki w nosie i zwyczajnie filmem jesteśmy zmęczeni. Na szczęście przez cały ten czas towarzyszy nam gust muzyczny Clinta Mansella, który zadbał, by Brud - jak wszystkie adaptacje Welsha - także miał świetną ścieżkę dźwiękową. Jednak, gdy nieporuszony wychodzisz z kina z rzekomo skandalizującego filmu i zdajesz sobie sprawę z faktu, że najlepszą w nim rzeczą była wersja Creep Radiohead zaśpiewana przez córkę Stinga, wtedy wiesz, że tytuł ten albo totalnie nie trafił w swój czas, albo po prostu jest słaby. Jedno jest pewne: nadal nikt nie potrafi bluźnić tak pięknie jak to robią Szkoci.
Źródła: materiały dystrybutora, YouTube
James McAvoy to świetny aktor i w sumie to głównie dzięki jego odwadze (i sprawnemu montażowi) tę historię wykolejonego edynburskiego policjanta ogląda się tak dobrze. Reszta obsady, choć także z brytyjskiej pierwszej półki (Eddie Marsan, Jim Broadbent, Jamie Bell), w tym półtoragodzinnym filmie dostaje zbyt mało do zagrania, by mogli pokazać, co naprawdę potrafią. Wszyscy są tutaj dodatkiem do intrygi postaci McAvoya, która stara się wymiksować policyjnych kolegów z wyścigu po awans na jakiejś zapyziałej komendzie w Edynburgu. I jeżeli ten pomysł na fabułę nie brzmi jakoś super interesująco, to dlatego, że właśnie taki jest - niespecjalnie ciekawy, szczególnie dla tych, którzy nie są fanami specyficznej prozy Irvine'a Welsha.
Jako film, Brud w zasadzie nie ma jakichś rzucających się w oczy formalnych mankamentów; no może poza faktem, że wątki dramatyczne wchodzą dopiero w momencie, kiedy zabawy w ekscesy głównego bohatera mamy już po dziurki w nosie i zwyczajnie filmem jesteśmy zmęczeni. Na szczęście przez cały ten czas towarzyszy nam gust muzyczny Clinta Mansella, który zadbał, by Brud - jak wszystkie adaptacje Welsha - także miał świetną ścieżkę dźwiękową. Jednak, gdy nieporuszony wychodzisz z kina z rzekomo skandalizującego filmu i zdajesz sobie sprawę z faktu, że najlepszą w nim rzeczą była wersja Creep Radiohead zaśpiewana przez córkę Stinga, wtedy wiesz, że tytuł ten albo totalnie nie trafił w swój czas, albo po prostu jest słaby. Jedno jest pewne: nadal nikt nie potrafi bluźnić tak pięknie jak to robią Szkoci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz